RIVAL SONS
Hollow Bones
2016
W 2014 roku nie mogłem wyjść z podziwu dla bluesrockowej formacji Rival Sons przyznając maksymalną notę albumowi Great Western Valkyrie. Nazywani często nowym Led Zeppelin Kalifornijczycy, którzy w swej muzyce mocno sięgają do przeszłości znakomicie oddając klimat nagrań lat 60./70., ustawili sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tak wysoko, że właściwie nie mieli szans jej przeskoczyć. Nie szkodzi. Nie co dzień jest niedziela i nie każda płyta musi być wybitna – wystarczy, że będzie dobra. Po tym wstępie jest oczywiste, że Hollow Bones, piąty studyjny album grupy nie dorasta do poprzednika. To jednak wcale nie znaczy, że nie jest wart uwagi. Przeciwnie, bowiem przynosi sporo solidnie zagranego współczesnego rocka. Jeśli ktoś nie zna tej grupy, swoją przygodę z muzyką Rival Sons śmiało może zacząć właśnie od tego wydawnictwa. Dobrą okazją będzie warszawski koncert 17 lutego.
W przypadku tego albumu odwoływanie się do Led Zeppelin czy The Doors nie jest potrzebne. Owszem, klasyka rocka lat 60./70. to ciągle inspiracja dla Rival Sons, nawet jest tu niezły, znacznie mocniejszy od oryginału cover piosenki Black Coffee duetu Ike & Tina Turner, znanej bardziej z wersji stworzonej przez brytyjski zespół Humble Pie, lecz poza tym panowie oferują własny, oryginalny materiał o potężnej sile rażenia. Nie chodzi nawet o kopa, jakiego dają krótkie 3-minutowe utwory, lecz ogólnie o estetykę nagrań. Jest brudno, szaro i garażowo, aczkolwiek brzmienie na poprzednim krążku było o niebo lepsze.
Początek nie powala na kolana. O ile singlowe Hollow Bones Pt. 1 oraz Tied Up to poprawne hardrockowe kawałki, w których dominuje przesterowana gitara Scotta Holidaya i bardzo konkretny refren, o tyle dwa kolejne są już mniej ciekawe. Moc wraca wraz z Pretty Face – tu jest świetna melodia, piosenka od razu wpada w ucho i jest dobrym wprowadzeniem do reszty albumu. Tak, wprowadzeniem, bo właściwie dopiero potem zaczyna się granie wysokiej próby. Tylko 4 utwory, lecz wszystkie ze znakiem jakości, nawet wspomniany cover, który nieco odstaje od reszty, ale finałem z przeriffowaną gitarą i wrzaskami Jaya broni się całkowicie. Śpiew Buchanana, tym razem delikatny, świetnie kontrastuje z mocnymi partiami Holidaya w mocarnym Fade Out, którego agresywne zakończenie kojarzy się z drugą częścią kapitalnego I Want You (She’s So Heavy) Beatlesów (tak, tak, Beatlesów – jak ktoś z młodych nie zna Abbey Road czy Białego Albumu, radzę posłuchać, grzeczne chłopaki z Liverpoolu pod koniec kariery też potrafili dać do pieca). Z kolei 7-minutowy, majestatyczny Hollow Bones Pt. 2 to magnum opus albumu. Granie gęste, intensywne, transowe, w którym muzycy mogą się wyszaleć, prawdziwe ujście dla nagromadzonych wcześniej emocji. I na koniec oprawiona smyczkami akustyczna ballada All That I Want, gdzie Jay Buchanan czaruje głosem i uwodzi wykonaniem – coś w rodzaju deseru, ukojenia podniebienia po ostrej potrawie, jedyny moment wytchnienia na końcu płyty.
Końcówka ratuje ten krążek. Wcześniej jest nieźle, ale od Rival Sons można oczekiwać więcej niż tylko kilku krótkich hardrockowych kawałków z nośnym refrenem. Nadal czuć w ich graniu pasję, lecz właśnie ta odrobina szaleństwa z końcówki była niezbędna, bym mógł z czystym sumieniem polecić tę muzykę. Kalifornijczycy nie zbliżyli się do poziomu poprzednika, lecz wciąż mają wiele do zaoferowania.