ROXETTE Good Karma

Roxette Good Karma recenzjaROXETTE
Good Karma
2016

Całe lato się zastanawiałem, czy w ogóle pisać o Roxette. Odpuściłem recenzowanie Lady Gagi, Beyoncé czy Rihanny zostawiając opisywanie wrażeń tym, którzy lubią taką plastikową muzykę (bez obrazy – nawet jeśli ci wykonawcy się zmieniają i nieco ambitnieją, czego przykładem choćby ostatni album Rihanny Anti, nadal mnie to nie rusza), jednak dla Szwedów zrobię wyjątek. Bynajmniej nie z powodu jakości ich najnowszej propozycji. Z szacunku dla dawnych dokonań. W końcu mówimy o grupie zwanej drugą Abbą, która w latach 80/90 sporo namieszała na listach przebojów i sprzedała w sumie 70 milionów płyt. Jasne, że dużą część tego stanowią kompilacje, ale to i tak imponujący wynik, bo chociaż zespół właśnie obchodzi 30-lecie istnienia, ten wielki boom na Roxette trwał raptem trzy lata (1989-1991), potem były przerwy, powroty, kłopoty zdrowotne (u wokalistki w 2002 roku zdiagnozowano raka mózgu). Od 2011 roku Marie Fredriksson i Per Gessle znów nagrywają regularnie, tylko że mało kogo to obchodzi. Cóż, takie życie…

Dlaczego tak jest, dobrze pokazuje nowy, dziesiąty album zespołu zatytułowany Good Karma. Niestety, ta karma nie jest dobra. Żadna z 11 piosenek nie ma hitowego potencjału, brakuje im nośnego refrenu i wyrazistej melodii, wszystkie zaś są przygotowane według przaśnej recepty sprzed ponad dwóch dekad, dopełnionej mizerną produkcją, przez którą kawałki brzmią sztucznie i co gorsza – identycznie (szybkie, wolne – wszystko jedno, trudno rozpoznać). Wyjątkiem od tej zasady są bezbarwne akustyczne pościelówy, na które moda minęła wieki temu.
„Na nowej płycie chcieliśmy połączyć klasyczne brzmienie Roxette z nowoczesnym oraz dodać do tego trochę nieprzewidywalności w studiu. Zależało nam, abyście bez trudu rozpoznali, że to my, ale przy okazji dostrzegli również coś nowego”, powiedział Per Gessle o albumie. Szczerze mówiąc, nie wiem, co miał na myśli. Rozpoznać można, że to Roxette, ale nieprzewidywalności nie ma za grosz. Jest nieco topornych beatów i na siłę wpychanej elektroniki, bez ładu i składu – jeśli to ta nowoczesność, to ja dziękuję. Skutek tych zabiegów jest opłakany, bo zamiast pop-rockowych hitów, z jakich słynął zespół, otrzymujemy porcję niestrawnego, mdłego popu zmieszanego z rozwlekłymi balladami. Jeśli Szwedzi chcieli dotrzeć do młodzieży – to nie w ten sposób, powinni się mocno doszkolić ze współczesnych trendów. Jeśli zaś celują w starych słuchaczy – to nie z tym brzmieniem i eksperymentami w stylu dance i disco. Poza tym jeśli chcę posłuchać czegoś z tamtych lat, sięgnę po The Look, Listen To Your Heart lub It Must Have Been Love – to numery nie do zdarcia, ciągle świeże. Na Good Karma nie ma niczego, co by je przypominało. Jest blado i nijako, piosenkom brakuje pazura, a muzykom pomysłu na dalszą działalność. Jubileusz nie wypadł okazale. Współczuję Marie kłopotów ze zdrowiem, ale to nie tłumaczy twórczej mizerii. Może pora na kolejną przerwę w poszukiwaniu weny?

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: