TINDERSTICKS
The Waiting Room
2016
Jesienna pogoda za oknami przypomniała mi, że nie napisałem dotąd ani słowa o tegorocznym albumie grupy Tindersticks, której poprzednie dzieło The Something Rain z 2012 roku tak bardzo zachwalałem. Czasem coś umyka, czasem nie ma weny na pisanie, czasem po prostu skleroza dopada. Ale prawda jest też taka, że mój blog żyje własnym tempem, i to jest piękne. Nikt nic nie narzuca, piszę wtedy, gdy czuję potrzebę i chęć. Niekiedy nawet kilka miesięcy po premierze, jak w tym przypadku, bowiem The Waiting Room towarzyszy nam od niemal roku i jest naturalną kontynuacją kierunku obranego 4 lata wcześniej. Wprawdzie w tzw. międzyczasie grupa wydała jeszcze jeden krążek, Across Six Lap Years w 2013 roku, jednak była to płyta retrospektywna z nagranymi w studio Abbey Road nowymi (zrobionymi na jedno kopyto) wersjami starych kawałków, i jako taka nie była przedmiotem mojego większego zainteresowania. The Waiting Room kojarzy mi się z sequelem kinowego hitu. Dziwne skojarzenie? Owszem, ale pasuje jak ulał. Zwykle twórcy dwoją się i troją, by przebić oryginał, dają wszystkiego więcej, zapominają jednak o napisaniu dobrej historii. Sequel przede wszystkim ma jedną wadę – jest pozbawiony elementu zaskoczenia i dlatego rzadko dorównuje pierwowzorowi. Panowie z Tindersticks przygotowali kopię The Something Rain, która chwilami może się podobać, ale i tak jest tylko słabszą wersją oryginału. Sequelem. Brytyjscy mistrzowie melancholijnego klimatu zwyczajnie przedobrzyli i momentami mocno przynudzają. Za dużo tu zwyczajności, prostych i niezbyt porywających melodii, za mało tajemniczości i zmysłowości, jaka zdominowała poprzedni krążek. Ale to nadal w miarę niezła płyta. Dużo słabsza od wspomnianej, lecz chwilami całkiem przyzwoita.
Zamiast narzekać na przeładowaną dęciakami Help Yourself, taneczną, funkującą, zarazem zupełnie bezpłciową Were We Once Lovers? czy ładną, ale ciągnącą się i nudną jak flaki z olejem kompozycję tytułową, wymienię te piosenki, które w moim odczuciu jako tako się bronią. Na pewno otwierający zestaw instrumental Follow Me. Ciepła, klimatyczna przeróbka motywu miłosnego autorstwa polskiego kompozytora Bronisława Kapera z filmu Bunt na Bounty z 1962 roku. A propos filmów – do każdej z 11 piosenek muzycy zamówili krótką ilustrację przygotowaną przez innego reżysera. Mnie to nie rusza, bo każdy obraz jest bardzo sugestywny, a tutaj chodzi o muzykę, która powinna się sama wybronić, podaję to jako ciekawostkę. Co jeszcze? Wybroni się singlowa Hey Lucinda, ale tu swoją rolę odgrywa otoczka. Otóż w duecie ze Stuartem Staplesem śpiewa tu zmarła na początku 2010 roku na raka płuc Lhasa De Sela, przyjaciółka wokalisty. Ale i tak absolutnym numerem jeden na The Waiting Room jest inny duet – z Jehnny Beth z Savages w kapitalnie mrocznym i dusznym We Are Dreamers!. Za mało takich numerów, tutaj wreszcie Tindersticks są sobą.
No i skoro wymieniłem opener, wypada wspomnieć o finale płyty. Zamyka ją i w pewien sposób podsumowuje ballada Like Only Lovers Can. Ładna, lecz również kompletnie nijaka (płynie, płynie, nagle się wycisza i… nikt po niej nie tęskni), nie wywołująca emocji, podobnie jak cały (prawie cały) album. W recenzji The Something Rain pisałem, że w 2012 roku stał się cud. Jak widać, cuda nie chodzą parami. Nie ukrywam, że liczyłem na więcej. U mnie słaba trójka. Tak po znajomości.