RAY WILSON
Makes Me Think Of Home
2016
Szkocki wokalista Ray Wilson to bardzo miły facet. Najbardziej znany z tego, że w latach 1996-1999 zastąpił w Genesis Phila Collinsa i wraz z Tonym Banksem i Mike’m Rutherfordem nagrał zamykający studyjną dyskografię zespołu album Calling All Stations, a potem stworzył projekt Genesis Classic i od kilku lat na koncertach przypomina utwory grupy w symfonicznej oprawie Berlin Symphony Ensemble. Dla Polaków liczy się jeszcze jeden element – w 2008 roku Wilson zakochał się w Małgorzacie Mielech i przeprowadził do Poznania, gdzie zamieszkał na stałe. Poza tęsknotą za Genesis i odcinaniem kuponów od wspomnianego epizodu muzyk nagrywa solowe płyty, a ta najnowsza nosi nostalgiczny tytuł Makes Me Think Of Home. Czyżby już tęsknił za domem? To już drugi album Wilsona w tym roku, po wydanym w maju akustycznym i bardzo intymnym Song For A Friend, który był hołdem złożonym zmarłemu w 2015 roku przyjacielowi Jamesowi Lewisowi. Tym razem jest bardziej rockowo i bliżej tego, za co artystę cenię i szanuję.
Trudno jednoznacznie ocenić album Makes Me Think Of Home. Jest ładny, miło się go słucha – to w dużej mierze zasługa ciepłego głosu Szkota i łagodnych, wpadających w ucho kompozycji, ale po kilku identycznych, utrzymanych w jednej tonacji piosenkach robi się trochę nudnawo. Niby to w niczym nie przeszkadza, lecz właśnie wyrazistość utworów lub jej brak odróżnia płyty wielkie od tych zaledwie dobrych. Ray Wilson nagrał płytę dobrą (z jednym wielkim momentem – o czym za chwilę), utrzymaną w niemodnej może dzisiaj, bardzo klasycznej stylistyce, z wycofaną elektroniką, dominującą rolą gitary i pianina oraz licznymi partiami saksofonu czy smyczków. Za to kochaliśmy kiedyś Genesis, a Wilson ma przecież słabość do tej grupy, nic więc dziwnego, że porusza się w tych samych rejonach. Porusza się niezwykle sprawnie. Spokojne, łagodne, jesienne kompozycje sączą się jedna za drugą, zaś jego interpretacje są emocjonalne i brzmią bardzo autentycznie. Taka niekomercyjna muzyka to miła odmiana i rzadkość w obecnych czasach.
Innym tematem są same kompozycje. Bardzo bezpieczne, stworzone według klasycznego wzorca, żeby nie urazić swoich stałych słuchaczy i broń Boże nie pozyskać nowych. Calvin And Hobbes, The Next Life czy Don’t Wait For Me z japońską wstawką to naprawdę ładne piosenki, to jednak za mało, by je zapamiętać, a wspólny klimat nagrań ulatuje wraz z ostatnim dźwiękiem. Ja zawsze szukam czegoś więcej. Może więc utwory promujące wydawnictwo? Artysta zadbał o stronę wizualną i aż trzy opatrzył wideoklipami. Otwierający całość 6-minutowy They Never Should Have Sent You Roses może się podobać, aczkolwiek brak mu wyraźnego motywu i jak dla mnie zanadto zalatuje U2. Bardziej przebojowy, opatrzony pogodnym, wielobarwnym teledyskiem Amen To That ujmuje lekkością i z pewnością daje się zanucić, ale to frywolny country-pop, fajny na chwilę i do zapomnienia zaraz potem. Tym, co buduje pamięć o albumie, jest kompozycja tytułowa Makes Me Think Of Home. 8-minutowa ballada o urzekającej melodii. Pełen tęsknoty głos, pianino, gitara, narastająca dramaturgia, apogeum wrażeń, i gdy wydaje się, że tyle wystarczy, następuje wyciszenie emocji i kilka minut rozbudowanych partii na flecie, gitarze i saksofonie. Niesamowity nastrój potęguje nostalgiczny tekst nawiązujący do do czasów, gdy muzyk mieszkał w Edynburgu, i sugestywny obraz wideoklipu. Prawdziwe cudeńko. Najlepszy Ray Wilson, jakiego słyszałem. Płyta trochę urosła dzięki temu utworowi, ale nadal twierdzę, że Szkota całościowo stać na więcej. Talentu mu nie brakuje, gdyby tylko starczyło odwagi.