ROLLING STONES Blue & Lonesome

Rolling Stones Blue Lonesome recenzjaROLLING STONES
Blue & Lonesome
2016
altaltaltaltalt
Zespół Rolling Stones po 11 latach milczenia wydał nowy album. Do tego album bluesowy, zawierający covery klasyków gatunku (m.in. Jimmy?ego Reeda, Willie Dixona, Eddie?ego Taylora, Howlin’ Wolfa i Little Waltera), nagrany spontanicznie w 3 dni (skoro to takie proste, to nie można częściej niż raz na dekadę?), co swoją drogą też daje do myślenia – niedawno pisano, że Sting nagrał płytę dość szybko, bo tylko (?) w 4 miesiące… Stonesom w dwóch utworach towarzyszy Eric Clapton, a materiał rejestrowano w londyńskim British Grove Studios, niedaleko Eel Pie Island, gdzie zespół, który przecież wyrósł właśnie z bluesa, stawiał swoje pierwsze muzyczne kroki. No to teraz się zacznie! Masowy spust nad geniuszem Jaggera i spółki. Jak zresztą zawsze przy każdej nowej pozycji w dyskografii tej zacnej kapeli. Ja zawsze stałem z boku tego szumu, bo skoro jednych się krytykuje za granie wciąż tego samego, to dlaczego Stonesów mamy komplementować? Notabene za płyty solidne i tylko solidne, ale to temat na inną dyskusję. Tak czy inaczej Blue & Lonesome wymyka się wszelkim porównaniom – krążek jest inny i już tym na starcie wygrywa z kilkoma poprzednikami.

Może i nie mam sentymentu do Stonesów (poza ich twórczością z lat 60/70, kiedy naprawdę byli wielcy i wspaniali), nie klękam przed nimi, lecz potrafię docenić, gdy robią coś dobrze. A bluesa grają wyjątkowo dobrze, mają to we krwi, na tym się wychowali i bazowali. Nie rozpieszczają fanów nowymi piosenkami (zaledwie dwie płyty w 20 lat), a i tu poszli po linii najmniejszego oporu – po prostu odegrali klasyczne kawałki ze swojej młodości, i to wcale nie te najbardziej znane. Ale pomysł wypalił, i to się liczy, choć pewnie mało kogo ruszy poza wiernymi fanami zespołu i wielbicielami bluesa jako takiego. Stonesi wrócili do korzeni, a ich dyskografia zatoczyła koło, bo przecież w latach 60. zaczynali karierę od bluesowych coverów. Wydźwięk tego faktu ma fundamentalne znaczenie, bo przecież co roku ukazują się dziesiątki dobrych płyt bluesowych, a nikt o nich nie mówi. Dla równowagi o Blue & Lonesome zostanie powiedziane aż za dużo. To dobrze dla popularności bluesa, gatunku obecnie niezbyt modnego, lecz bardzo ważnego dla rozwoju muzyki. Gatunku czarnych, który dzięki białym trafił na salony. Także dzięki The Rolling Stones.

Teraz do rzeczy. Tylko co napisać poza banałami – że panowie grają na luzie, ale bardzo profesjonalnie, są pełni werwy i młodzieńczej wręcz energii, że jest to świeże i cholernie szczere, że ta stylistyka bardziej pasuje 70-latkom niż ich pseudohity z ostatnich krążków. Banały czy nie – to tak właśnie jest. To proste granie i ta prostota jest siłą albumu, który może nie zapisze się w historii bluesa (jak pisałem – powstaje wiele podobnych), nie ma tu nieśmiertelnych klasyków (poza I Can’t Quit You Baby Dixona), ale świetnie się tego słucha. Od początku do końca. Tylko trzeba lubić bluesa, to podstawa. Płyta jest różnorodna i dynamiczna, Jagger – 73-letni świeżo upieczony tatuś śpiewa lepiej niż kiedykolwiek, jego harmonijka ustna jest równie ważna co solówki Richardsa i Wooda czy ekspresja Wattsa. Brzmienie jest chropowate, brudne, wręcz niechlujne i zapewne nie podejdzie fanom dopieszczonych aranżacyjnie starszych płyt, ale takie ma być. Trudno wyróżnić poszczególne utwory, bo wszystkie są zagrane z jednakową pasją, zaś atutem wydawnictwa jest jego równy poziom, niemniej mam swoich faworytów. Na pewno ciężko sunący utwór tytułowy i dla przeciwwagi leniwy Little Rain Jimmy’ego Reeda z niesamowitym klimatem, gęstniejącą z każdą nutą atmosferą i powalającą harmonijką Micka. Polecam genialne klawisze Chucka Leavella i Matta Clifforda w opartym na potężnym riffie All Of Your Love, wreszcie zostawioną na koniec brawurową wersję I Can’t Quit You Baby Dixona z solówką Claptona (drugi utwór, w którym gra Slowhand, to Everybody Knows About My Good). Uwielbiam wersję Led Zeppelin ze słynnej Jedynki, lecz Jagger z kolegami naprawdę dali radę. Dobrze, że do tych mniej znanych evergreenów dołożyli jeden bardziej popularny kawałek. Dobrze, że wydali taką płytę. Zamknęli klamrą swą dyskografię. Choć do The Rolling Stones idealnie pasuje hasło never say never, to nawet gdyby nie wydali już niczego nowego, trudno sobie wyobrazić lepsze zakończenie tak udanej kariery.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: