METALLICA Hardwired… To Self-Destruct

Metallica Hardwired?To Self-Destruct recenzjaMETALLICA
Hardwired… To Self-Destruct
2016
altaltaltaltalt
O tym albumie niemal każdy muzyczny recenzent zapewne napisze rozwlekłą rozprawkę, ja pójdę pod prąd i spróbuję krótko. Na ile tylko się da, bo w końcu mowa o nowym, wydanym po 8 latach przerwy albumie najważniejszej i najpopularniejszej grupy metalowej. I nie zmienia tego faktu tak długie milczenie, przerwane jedynie koszmarnym albumem Lulu nagranym w 2011 roku z Lou Reedem (traktujmy to jako nieporozumienie, wypadek przy pracy i raczej stworzony przy współpracy z zespołem solowy album amerykańskiego barda, notabene ostatni przed śmiercią w 2013 roku) i poprawiającą złe wrażenie wydaną kilka miesięcy później EP-ką Beyond Magnetic. Metallica to królowie metalu i thrash metalu, a nową płytą wracają na tron, którego w sercach fanów tak naprawdę nigdy nie opuścili. Zrobili sobie tylko przerwę od tworzenia i nagrywania, lecz długie oczekiwanie sowicie wynagrodzili – Hardwired… To Self-Destruct wydany na dwóch płytach (dlaczego na dwóch, skoro materiał zmieści się na jednym krążku CD? – ewidentny skok na kasę) przynosi 12 utworów i aż 77 minut muzyki (a w wersji deluxe na dodatkowym CD kolejne 27 minut ze studia – utwór Lords Of Summer z 2014 roku i trzy covery hitów Rainbow, Deep Purple i Iron Maiden plus kilka nagrań koncertowych). Czy aby nie za dużo naraz? Ponoć od przybytku głowa nie boli, ale tu pewne cięcia by nie zaszkodziły. Zwłaszcza drugi krążek nieco się ciągnie, jednak jest jak jest i nie ma co narzekać, bo jest naprawdę dobrze. Nie idealnie, ale wystarczająco dobrze.

Powiem krótko – na taki album Kalifornijczyków czekałem od lat 90. Metallica w pigułce, połączenie starego z nowym, sporo melodii i przebojowości charakterystycznej dla słynnego Czarnego Albumu, ale też zadziorność i thrashowa agresja z pierwszych płyt. Jest tu więc miejsce na wściekłość i czad w starym stylu, lecz także na heavymetalowe granie, ocierające się wręcz o hard rock. Owszem, lekki miszmasz, mamy tu bowiem wszystkiego po trochu, lecz z utrzymaniem wspólnego klimatu i spójności stylistycznej nagrań. Innymi słowy dla każdego coś miłego. Może nie dla każdego – nie ma ballad dla mas i hitów do przytulania (bo i takie Hetfield i spółka przecież grali), ale to akurat nie zarzut tylko duży plus wydawnictwa. Metalowi klasycy mają łoić tak, że portki pospadają, a nie grać do kotleta. I tutaj łoją, słychać to w głosie Hetfielda, wściekłych solówkach Hammetta czy kanonadach Ulricha. Hardwired… To Self-Destruct to Metallica z krwi i kości czerpiąca inspirację z własnej kariery i wyciągająca z niej to, co najlepsze.

Wypadałoby teraz wyróżnić pewne kompozycje i to wcale nie jest prosta sprawa. Album zaczyna się od punkowego kawałka Hardwired, który wydany w sierpniu na singlu wprawił w ekstazę fanów Kill 'Em AllRide The Lightning. Trzy minuty surowego, thrashowego czadu wzmogło oczekiwania, że taki będzie cały materiał. Nic z tego. Większości nagrań bliżej do klimatów Load czy Reload, lecz wielbiciele rozpędzonych kawałków mają dla siebie w finale 7 minut szczęścia w postaci miażdżącego Spit Out The Bone. To nagranie lepsze od singla, bardziej wyraziste, z urozmaiconymi rozwiązaniami aranżacyjnymi i zmianami tempa, tworzące wraz z openerem thrashową klamrę płyty. Bardziej melodyjną odmianę thrashu usłyszymy w Moth Into Flame (drugi singel z dłuższymi solówkami), z kolei przebojowe inklinacje przejawiają hardrockowe numery jak Now That We’re Dead czy bardziej toporny, oparty na ciężkim, sabbathowym riffie Dream No More. Gitarowymi wariacjami i harmoniami a la Iron Maiden zachwyca Atlas, Rise!, najciekawszy od strony kompozycji utwór. Wspomnieć jeszcze należy Murder One będący hołdem dla Lemmy’ego, zmarłego niedawno wokalisty Motörhead (i chyba głównie z tego powodu) oraz najdłuższą (ponad 8 minut) i zarazem najspokojniejszą w zestawie kompozycję Halo On Fire. Daleko jednak do określenia jej balladą. Piosenkowy charakter umyka wraz z kolejnymi minutami, nagranie się rozwija, nabiera polotu, a jego zwieńczeniem jest dynamiczny finał.

Na koniec ostateczna ocena. Hmmm… W 10-stopniowej skali dałbym 7, ale ponieważ przydzielam maksymalnie 5 gwiazdek i nie stosuję połówek, muszę pociągnąć w górę lub w dół. Wybieram w górę, bo to mimo wszystko udany album. Trochę za długi, z lekkim przerostem formy nad treścią, lecz sporo tu kapitalnego grania, wymiatających solówek, dzikich utworów i pasji, jakiej dawno nie słyszałem w kompozycjach zespołu. Energia porywa słuchacza, a całości dopełnia fantastyczna produkcja. Odnoszę wrażenie, że żadna z płyt Metalliki nie brzmiała tak dobrze. Tak czy inaczej to powrót w wielkim stylu. Zarezerwowanym dla najlepszych.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: