KULA SHAKER
K 2.0
2016
Gdy dwie dekady temu wokalista i gitarzysta Crispian Mills wraz ze swoją kapelą Kula Shaker wkroczył na scenę britpopu z rockiem ubarwionym psychodelią z lat 60. i elementami muzyki hinduskiej (singel Govinda stanowił śpiewaną w sanskrycie modlitwę do Kryszny), brzmiało to na tyle świeżo i oryginalnie, że muzycy byli skazani na sukces. Chyba nie byli na gotowi na taką popularność, bo po wydaniu zaledwie dwóch krążków zawiesili działalność. Po reaktywacji kilka lat później czar prysł i dzisiaj są tylko jedną z wielu alternatywnych kapel. To nie przeszkadza im dalej grać swoje, chociaż nagrywają rzadko i nieregularnie. Muzyka na dwóch kolejnych krążkach nie miała już mocy debiutu i mało kto ten bezbarwny powrót odnotował. Teraz miało być inaczej bo wydany po 6 latach przerwy album K 2.0 pozytywnie zaskakuje i nawiązuje nie tylko tytułem, lecz także klimatem do słynnego K z 1996 roku. Co z tego? Rynek się zmienił i nie kupuje takiego grania. Płyta na listach nie zaistniała, ale pochwalić ją można. I należy, gdyż po nijakiej Pilgrims Progress to spory krok do przodu.
Zastanawiałem się, co stanowi o sile tego materiału. Z jednej strony jego różnorodność, z drugiej wyrazistość i świetne melodie. Za co by się Mills nie wziął, wychodzi mu znakomicie. Gitarowy rock, elementy bluesowe, orientalizmy, progrockowe odjazdy, a nawet zwykły folk – wszystko to dobrze współgra i choć może szału nie ma (bo są też nietrafione kawałki), całość daje się wysłuchać bez znużenia. To zasługa wspólnego klimatu nagrań i wspomnianej różnorodności (która jest trochę pozorna, bo jednak dominują proste, mniej lub bardziej ładne ballady). Tu i ówdzie pobrzmiewa sitar – do nagrań Kula Shaker wreszcie powrócił hippisowski klimat i motywy hinduskie, wyznacznik specyficznego stylu zespołu z najlepszych płyt (czyli tych z lat 90.). Taki jest otwierający płytę Infinite Sun pełen azjatyckich przeszkadzajek. Zdecydowanie budzi apetyt na resztę. Potem jest różnie – Holy Flame to zwykła, nieco bezbarwna piosenka, za to zrobione z jajem Death Of Democracy zaskakuje skocznym rytmem. Zdziwienie budzi banalna folkowa piosenka 33 Crows wybrana na singel – nic dziwnego, że album przepadł na listach przebojów, skoro pilotował go taki słabiak. Już lepszy jest dylanowski w klimacie Oh Mary czy westernowy High Noon z posmakiem gitary Chrisa Isaaka. Ciekawie wypada najdłuższy w zestawie utwór Here Come My Demons – akustyczna, zwiewna ballada, która w środkowej części oferuje partię ognistego rocka (ale takiego spod znaku Kula Shaker, z umiarem, nikt się nie poparzy od tego ognia). Najlepszy kawałek zostawiono na koniec, to Mountain Lifter z garażową gitarą, psychodelicznymi odjazdami i świetnym śpiewem Millsa. Reszty nie warto wspominać, ale i tak wymieniłem sporo numerów. To przyzwoita płyta. Takie lekko odświeżone, klasyczne Kula Shaker. Można powiedzieć: Kula Shaker 2.0. Kapela nie powróci na top, ale na pewno potwierdza swoje aspiracje do pierwszej ligi. Tylko musi nagrywać częściej i na podobnym poziomie.