Copa América, najważniejszy turniej piłkarski w Ameryce Południowej organizowany zazwyczaj co 4 lata przez południowoamerykańską konfederację CONMEBOL, to bardzo osobliwe mistrzostwa. Rozgrywane co roku, co dwa, trzy, a ostatnio co cztery lata, do którego czasem zapraszane są też niektóre zespoły z Ameryki Północnej, a raz grała nawet Japonia. Innymi słowy – pełna wolna amerykanka. Rozgrywki nie mają prestiżu EURO, chociaż dotyczą kontynentu z wielką ilością talentów piłkarskich, a ich tradycja sięga znacznie głębiej. Pierwszy oficjalny turniej odbył się w 1916 roku, a teraz z okazji stulecia tamtego wydarzenia zorganizowano jego specjalną edycję, bo przecież ostatni Copa América rozgrywano zaledwie rok temu (wygrało Chile). Wszystko jest tu inne – nazwa Copa América Centenario, co można tłumaczyć jako Copa América Stulecia; miejsce rozgrywania na boiskach w Stanach Zjednoczonych – po raz pierwszy w historii turniej odbywa się poza granicami kontynentu południowoamerykańskiego; i wreszcie obsada rozszerzona do 16 drużyn (zwykle jest ich 12) – 10 ze strefy CONMEBOL oraz 6 ze strefy CONCACAF.
Bez względu na te wszystkie niuanse, o mizernym znaczeniu Copa América dobitnie świadczy fakt, że ważne reprezentacje nie podeszły do turnieju poważnie, nie wystawiły najmocniejszego składu i grały na pół gwizdka. Z trzech najbardziej utytułowanych i liczących się drużyn tylko Argentyna zabrała największe gwiazdy. Nie ma się co dziwić – Albicelestes na swój sukces czekają od 1993 roku, a w ostatnich 50 latach wygrali tylko dwukrotnie, w co chyba trudno uwierzyć. Są spragnieni, głodni, i od początku pewnie kroczą po tytuł. W Urugwaju oszczędzano Suáreza na ćwierćfinały, ale po dwóch porażkach z Meksykiem i Wenezuelą (!) ekipa nie wyszła z grupy i odpadła. Z kolei słynna Brazylia nawet nie zabrała Neymara, a bez niego jest do bólu przeciętna (co pokazała już 2 lata temu w końcówce mundialu). Efekt – porażka z Peru, miejsce w tabeli za Ekwadorem i przedwczesny wyjazd do domu. Za ten wstyd i upokorzenie Dunga zapłacił stanowiskiem. Od tego momentu było wiadomo, że na placu boju pozostała tylko Argentyna i ewentualnie obrońca tytułu Chile, bo reszta drużyn to poziom co najwyżej europejskich średniaków i nie bardzo było z kim przegrać. Messi i spółka załadowali 4 gole Wenezueli, w półfinale z podobnym bagażem odprawili USA i pierwszego godnego rywala dostali dopiero w finale. Chile też nie zasypiało gruszek w popiele – rozstrzelało Meksyk 7-0, potem wygrało 2-0 z Kolumbią, i było jasne, że powalczy z Argentyną jak równy z równym. Tak jak rok temu. Ale tam Chile grało na własnym terenie i przy wsparciu entuzjastycznej widowni wygrało dopiero w rzutach karnych. Konia z rzędem temu, kto by typował powtórkę z rozrywki. A jednak tak się stało – pozbawione wielkich gwiazd, ale perfekcyjnie zorganizowane Chile zatrzymało rozpędzoną Argentynę doprowadzając do dogrywki i rzutów karnych, a tam zawiódł ten największy, Leo Messi, który przecież dotąd rozgrywał świetny turniej. Przestrzelił jedenastkę i w swoim już czwartym finale znów musiał obejść się smakiem.
Czy ten wynik i klasyfikacja medalowa (1. Chile, 2. Argentyna, 3. Kolumbia, 4. USA) odzwierciedla prawdziwy układ sił w piłkarskiej Ameryce? No chyba nie do końca, ale przecież we wszystkich turniejach oprócz dobrej gry potrzebny jest jeszcze łut szczęścia. Tego podopiecznym Taty Martino zabrakło. Zmotywowana jak nigdy Argentyna, budzącą respekt już samymi nazwiskami (Messi, Higuaín, Agüero, Di María) wydawała się być poza zasięgiem rywali, ale w finale zawiodła. Messi nie dyrygował grą jak zwykle, Higuaín marnował idealne okazje, i niespodzianka stała się faktem. Z pewnością jednak podium mogło wyglądać inaczej, gdyby wszyscy potraktowali te rozgrywki z należną estymą. Tak czy inaczej, gratulacje za świetną grę w całych mistrzostwach dla Argentyny i wielki szacunek dla Chile, które wygrywa Copa América drugi raz z rzędu. Czapki z głów.