Godnie zakończyć nieudany rok – taką misję miał Real w ostatnim tegorocznym meczu ligowym. Zadanie nie było trudne, bo do Madrytu przyjechał pogrążony w kryzysie Real Sociedad, którego tegoroczne wyniki są bardziej niż rozczarowujące. Tylko co to znaczy godnie? Po nasilającej się w ostatnich (tygo)dniach powszechnej krytyce Rafy Beníteza oraz postawy i stylu gry Królewskich należało dzisiaj oczekiwać nie tylko zdobycia 3 punktów, ale znacznej poprawy w tym właśnie aspekcie. Kibice na Bernabéu liczyli na pełne zangażowanie i ładną, efektowną grę. Niestety, nic z tego. Real na tle niezbyt silnego przecież rywala zaprezentował się dokładnie tak, jak w całym roku – mdło, nijako i kompletnie bezbarwnie. Wprawdzie początek zapowiadał zupełnie co innego, bo madrytczycy ostro weszli w mecz i w pierwszych 10 minutach Rulli aż czterokrotnie musiał ratować swoją drużynę udanymi interwencjami, lecz po tym naporze oglądaliśmy już typową dla Realu apatię. Akcje byly wolne, schematyczne, łatwo rozszyfrowywane przez rywala. Na dodatek to Sociedad często przejmował piłki w środku pola (jak to możliwe, że gospodarze mając takich piłkarzy oddają dominację w tej strefie boiska?) i organizował groźne kontry. Brakowało im tylko wykończenia, zwłaszcza po zejściu z boiska w 18 minucie Agirretxe, najlepszego strzelca z San Sebastian, który ma na koncie tyle trafień co Ronaldo. Brak zagrożenia pod bramką Navasa wcale nie przełożyl się na sytuacje bramkowe dla Blancos. Gra wciąż wyglądała niezdarnie – to chyba najlepsze słowo opisujące Real Madryt Rafy Beníteza praktycznie w każdym spotkaniu. Gdy już coś z tych męczarni wychodziło, lekkie strzały w sam środek bramki, w których prym wiódł bezbarwny Benzema, były raczej podaniami do golkipera i nie mogły go zaskoczyć. Przed przerwą trybuny ożywiły się tylko dwukrotnie. Pierwszy raz w 24 minucie, gdy sędzia po wydumanym faulu na Francuzie odgwizdał rzut karny (a wcześniej przy ewidentnym przewinieniu Pepe z 8 minuty nie odważył się zagwizdać), a Cristiano Ronaldo z 11 metrów nie trafił w bramkę. Drugi raz w 42 minucie, gdy kolejny rzut karny, tym razem słusznie podyktowany za zagranie obrońcy ręką, Portugalczyk już zamienił na bramkę.
Po zmianie stron widząc słabą dyspozycję madrytczyków, do ataku ruszyli goście i już pierwsza groźna akcja przyniosła im wyrównanie, gdy kapitalnym uderzeniem w samo okienko bramki Navasa popisał się Bruma. Od tego momentu zawodnicy Eusebio Sactistána dostali wiatr w żagle i grali z Realem jak równy z równym. Królewscy wyglądali na zagubionych, ich ataki nadal były anemiczne, a bezradność kłuła w oczy. Jednak nawet grając źle Real miewa przebłyski. W 58 minucie Rulli efektownie obronił strzał niezbyt aktywnego dziś Bale’a, zaś w 67 minucie kapitalnie trafił Cristiano Ronaldo, na moment przypominając sobie, że wciąż (do stycznia 2016) nosi tytuł najlepszego gracza na świecie. Po dośrodkowaniu Marcelo z rzutu rożnego uderzył z powietrza lewą nogą z 16 metrów i dał Królewskim prowadzenie. Potem znów mieliśmy festiwal nieporadności i kolejne minuty bezbarwnej gry niegodnej Realu Madryt, by pod sam koniec móc oklaskiwać najlepszą, a właściwie jedyną dobrą akcję spotkania. CR7 uruchomił Bale’a, Walijczyk perfekcyjnie dograł na nogę Vázqueza, który ze stoickim spokojem ustalił wynik na 3-1.
To miał być łatwy mecz i przekonujące zwycięstwo drużyny gospodarzy, ale dzisiaj prawdziwą drużynę stanowili piłkarze z San Sabastian. Zawodnicy z Madrytu po prostu byli na boisku, a o ich zwycięstwie zdecydował jednorazowy błysk geniuszu Cristiano Ronaldo i jedna szybka kontra wzrocowo wykończona przez rezerwowego Lucasa Vázqueza, który zaliczył swoje pierwsze trafienie w barwach Królewskich. Real zgodnie z oczekiwaniami zakończył rok zwycięstwem, jednak swą postawą nikogo nie przekonał. Z taką apatyczną grą piłkarze nie mają czego szukać 3 stycznia na Mestalla.
Plus meczu: Vázquez, Bale
Minus meczu: Pepe, Kroos