WINERY DOGS
Hot Streak
2015
Zespół Winery Dogs zadebiutował w 2013 roku. Przypomnę, że w skład grupy wchodzi Mike Portnoy, perkusista Dream Theater, oraz dwóch członków Mr. Big – wokalista i gitarzysta Rochie Kotzen i basista Billy Sheehan. Pierwszy album raczej rozczarowywał nie przynosząc nagrań wartych wspomnienia czy większej uwagi, jednak muzycy poszli za ciosem i przygotowali kolejny krążek. Od razu uprzedzę – lepszy od poprzednika, pełen solidnie zrobionej rockowej muzyki. „Wszystko na tym albumie było bardziej wspólne niż na pierwszej płycie”, mówi Portnoy. „To naturalna chemia. Nasza trójka świetnie się ze sobą dogaduje muzycznie i na poziomie osobistym. Celem tego zespołu jest pisanie chwytliwych piosenek”. Zgodnie z tą filozofią nie ma tu niczego odkrywczego – to nadal proste rockowe łojenie, jednak panowie odrobili pracę domową i napisali fajne kawałki. Oczywiście nie wszystkie, wiele kompozycji (a wręcz ich większość) powiela błędy sprzed dwóch lat – jest bezbarwna i nijaka, lecz są tu też numery, których miło się słucha i do których kiedyś warto wrócić, a o to przecież chodzi.
Przede wszystkim jest bardziej rockowo. Takie utwory jak otwierający zestaw Oblivion czy Devil You Know wyraźnie pokazują, że chłopaki potrafią dodać do pieca. Rasowo brzmi wokal Kotzena, jego solówki robią wrażenie (posłuchajcie chociażby tej w War Machine), ważną rolę odgrywa bas, zaś bębny Portnoya to klasa sama w sobie. Pytanie, jak to wszystko współbrzmi? Tu już bywa różnie. Winery Dogs gra dość zachowawczo i pomijając rzetelność wykonawczą i sterylną aranżację trudno się oprzeć wrażeniu, że czegoś tu brakuje. Odrobiny szaleństwa, rockowego pazura, może też przebojowości, chwytliwych refrenów, o których wspominał Portnoy? Na szczęście są utwory, które się zdecydowanie bronią. Na pewno urokliwa ballada Fire, która jest zwyczajnie ładna, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Może się podobać funkujący Think It’s Over – niby nic wielkiego, lecz jest miła dla ucha melodia, są klawisze, chórki, w sumie to taka przyjemna zmiana nastroju i chwilowy oddech po rockowym łomocie. Niezłą linię melodyczną ma najdłuższy w zestawie, zamykający album The Lamb. Wreszcie mój absolutny faworyt Captain Love – dokładnie tak powinien brzmieć przebojowy hard rock. Owszem, riff zalatuje AC/DC, ale to raczej komplement niż zarzut. W każdym razie ja takie granie kupuję. Szkoda, że to tylko jeden taki kawałek.
Hot Streak z pewnością rynku nie zawojuje. Krótko mówiąc: szału nie ma, ale wstydu też nie. Panowie grają swoje, nie przejmują się nowymi trendami, robią to w miarę przyzwoicie, a momentami dobrze i fajnie. Trochę za mało tych momentów na wysoką ocenę, niemniej progres w stosunku do debiutu jest zauważalny i liczę, że na następnych płytach będzie jeszcze lepiej.