QUEENSRŸCHE Condition Hüman

Queensryche Condition Human recenzjaQUEENSRŸCHE
Condition Hüman
2015

W niezwykle zasłużonej dla rocka, działającej od ponad trzech dekad amerykańskiej metalowo-progresywnej kapeli Queensrÿche doszło w 2012 roku do niecodziennej sytuacji. Grupę opuścił wieloletni wokalista, członek oryginalnego składu Geoff Tate, uznał jednak, że nadal może używać nazwy zespołu, podobnie jak pozostali muzycy. W efekcie działały dwie kapele o tej samej nazwie, a samo zamieszanie związane z jej wykorzystaniem okazało się dobrym zagraniem marketingowym i zwiększyło sprzedaż albumów. O sytuacji pisałem więcej recenzując album Tate’a i jego Queensrÿche Frequency Unknown, na który pozostali członkowie formacji zareagowali własnym krążkiem o niezwykle oryginalnym tytule: Queensrÿche. Dzisiaj znany jest już werdykt sądu, na mocy którego Geoff Tate stracił prawa do nazwy Queensrÿche – może jej używać przez 2 lata lecz we wszelkich materiałach promocyjnych słowo Queensrÿche będzie musiało być napisane dwa razy mniejszą czcionką niż jego nazwisko. Obecnie więc formację z Seattle tworzy trzech muzyków oryginalnego składu, dokooptowany w 2009 roku gitarzysta Parker Lundgren oraz nowy wokalista Todd La Torre. W takim składzie panowie wydali album Condition Hüman, o którym Todd powiedział: „To zawsze subiektywne odczucie, ale ta płyta ma w sobie ogromną różnorodność. Czasami brzmi to, jak coś z okresu Mindcrime, gdzie indziej przypomina Empire. Inne numery mogłyby się znaleźć na Rage i Warning. To zupełnie inna bestia. Ta płyta ma znacznie więcej wymiarów?”. To najkrótsza możliwa i zarazem bardzo trafna recenzja.
Od czasów Operation: Mindcrime Queensrÿche nie nagrali niczego wielkiego. Owszem, na ich płytach bywały dobre momenty, ale te często ginęły w natłoku nijakości. Wspomniany album sprzed dwóch lat niewiele zmienił, choć i tak był najlepszą pozycją od dekady (albo i dwóch). Przełom być może nastąpi dopiero teraz, wraz z Condition Hüman. Nawet jeśli to zbyt górnolotne określenie (bo panowie prochu nie wymyślają – po prostu wreszcie zagrali jak należy), to jednak oddaje radość z tego, że po wygraniu sądowej batalii grupa złapała drugi oddech i na dobre wyszła z niebytu. Tak tak, z niebytu, bo po kilku udanych krążkach chłopaki się wypalili, nie mieli nic ciekawego do zaproponowania i mało kto chciał ich słuchać. Tymczasem Condition Hüman można bez wstydu postawić na półce obok Promised Land z 1994 roku – ostatniej płyty, na której coś się działo. Wprawdzie nie ma tu niczego nowego (w ogóle hasło „rock progresywny” jest dość zwodnicze) ale kto tego oczekuje po kapeli grającej ponad 30 lat? Za to jest solidnie, melodyjnie i bardzo przestrzennie, utwory są pełne życia, kapitalnie zagrane, z pasją i zaangażowaniem, i co najważniejsze: mimo wielu podobieństw nie nudzą. Przynajmniej do pewnego momentu, bo ludzie nieobeznani ze stylem kapeli usną gdzieś w połowie krążka. A szkoda by było, bo na deser zostawiono urzekający i zmienny niczym kameleon utwór tytułowy. Trwa niemal 8 minut i to jedyna tak rozbudowana forma. Z korzyścią dla albumu muzycy zrezygnowali ze zbyt rozdętych form na rzecz prostych (ale nie banalnych) piosenek. Może nie na tyle prostych, by je zapamiętać i nucić pod nosem – to nigdy nie była taka grupa, ale na tyle nieskomplikowanych, że słucha się ich z przyjemnością. Nie ma przerostu formy nad treścią, jak u wielu progresywnych zespołów, które z czasem zjadają własny ogon. Zresztą wystarczy odpalić otwierający zestaw singlowy kawałek Arrow Of Time i już wiadomo, że będzie dobrze. I potem jest tak samo. Hellfire, Selfish Lives czy czadowy All There Was to klasycznie brzmiące kawałki Queensrÿche, a śpiew Todda bardzo przypomina wykonania Geoffa, za którym nikt nie tęskni. Zwracam też uwagę na pięknie chodzący bas w Eye9 czy świetny finał Guardian, i tak oto wymieniłem większość nagrań, a to już spore osiągnięcie w przypadku płyt Amerykanów. Odpuściłem tylko ballady, bo te mnie akurat kompletnie nie ruszają. Nie zmienia to faktu, iż bardzo się cieszę z powrotu do niezłej formy grupy, którą od lat uznawałem za niewartą uwagi. Okazuje się, że czasem wystarczy zastąpić kogoś niezastępowalnego i wszystko wraca na swoje miejsce.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: