Przed ważnymi spotkaniami z Paris Saint-Germain i Sevillą, ligowy mecz z Las Palmas miał być dla Realu tylko formalnością, swego rodzaju rozgrzewką, przystawką przed daniem głównym. Madrytczycy wypełnili swój obowiązek, wygrali 3-1, a ich zwycięstwo ani przez moment nie było zagrożone, jeśli jednak ktoś oczekiwał królewskiego spektaklu, musiał czuć się mocno rozczarowany. Gdy naszpikowany gwiazdami lider (nawet mimo kilku absencji) gra na własnym stadionie z czerwoną latarnią La Liga, kibic ma prawo oczekiwać prawdziwej goleady. Bo w końcu komu mają podopieczni Beníteza strzelać po kilka bramek, jeśli nie ekipie, która w 9 spotkaniach wygrała tylko raz? Wystarczy, żeby im się tylko chciało, żeby wreszcie wcisnęli pedał gazu, przestali się wiecznie oszczędzać. Przez chwilę nawet mogło się wydawać, że tak właśnie będzie tego popołudnia. Już w 4 minucie pressing gospodarzy wymusił błąd gości, który po świetnym podaniu Casemiro na gola zamienił Isco, a 10 minut później (uczciwie trzeba napisać, że przez te 10 minut Real niewiele zrobił, by wynik podwyższyć) bramkę na 2-0 strzelił Cristiano Ronaldo precyzyjnie uderzając głową po dograniu Marcelo. Dwa gole po kwadransie gry – tego Bernabéu jeszcze w tym sezonie nie widziało. Królewscy nie grali wielkiego meczu, jednak mieli swój wynik, a potem jeszcze dwie kolejne bramkowe szanse, z których Javi Varas wychodził obronną ręką. Jakież więc było zdziwienie, gdy w 38 minucie po rzucie rożnym gola dla gości strzelił niepilnowany Hernán. Zastępujący Navasa, debiutujący w białych barwach Kiko Casilla był bezradny, lecz najlepszej obronie La Liga (3 gole stracone w 9 meczach) nie przystoi taka nonszalancja w meczu z ekipą, która dotychczas strzeliła zaledwie 6 bramek. Wprawdzie odpowiedź nadeszła niemal natychmiast – rozgrywający dobre zawody Jesé po solowej akcji strzelił na 3-1, ale niesmak pozostał.
O drugiej połowie wystarczy napisać, że się odbyła. Piłkarzom z Madrytu nie chciało się grać na 100% (to niestety przykra norma, że po jednej niezłej połowie druga musi być znacznie gorsza), zaś zawodnicy z Wysp Kanaryjskich nie potrafili wykańczać swych akcji. W efekcie oglądaliśmy nudne, pełne przestojów spotkanie, w którym zabrakło emocji i jakości – dwóch cech dobrego widowiska. Real Beníteza gra solidnie, wygrywa, ale nadal nie potrafi zachwycać. Królewscy wciąż mają kłopoty z konstruowaniem akcji, a kreatywność z przodu praktycznie nie istnieje. To smutna konstatacja po meczu, w którym wypadało się bardziej wykazać, bo przeciwnik nie był wymagający. Ale trudno oczekiwać goleady po drużynie, której lider marnuje kolejne sytuacje i nie potrafi wykorzystać nawet sytuacji sam na sam z bramkarzem. Wprawdzie Ronaldo zdobył swoją bramkę, jednak powinien strzelić co najmniej trzy. Odnotował za to 13 strat piłki i tylko 1 odbiór, czego nie trzeba komentować, oraz bez piłki kopnął jednego z rywali, co już skomentować należy. Sędzia incydentu nie widział i nie wyrzucił Portugalczyka, ale laureatowi Złotej Piłki nie wolno się tak bezmyślnie zachowywać.
Real Madryt w meczu do zapomnienia planowo pokonał dzisiaj drużynę ligowego beniaminka, ale swym występem nikogo nie przekonał. Szansę na rehabilitację dostanie już we wtorek, gdy do Madrytu przyjadą paryżanie. Motywacja będzie większa, sił powinno wystarczyć (bo panowie dzisiaj się wcale nie wysilali) więc liczę na lepszy występ i walkę przez pełne 90 minut. Czas, by Real przestał męczyć kibiców i wreszcie zaproponował grę na miarę wielkości klubu.
Plus meczu: Jesé
Minus meczu: Cristiano Ronaldo