LANA DEL REY
Honeymoon
2015
Słuchając nowej płyty Lany Del Rey zadaję sobie pytanie, w którym momencie powielania samego siebie artysta nadal tworzy sztukę przez duże S, a kiedy jest to już tylko zjadanie własnego ogona? Odpowiedź nie jest łatwa. Gdy 3 lata temu Elizabeth Woolridge Grant jako Lana Del Rey uwodziła słuchaczy przepięknym utworem Video Games i wydaną potem płytą Born To Die, pochwałom nie było końca. Gdy zaraz potem wydala EP-kę Paradise, już nie było tak kolorowo (trzy fajne kawałki, reszta nijaka), ale to tylko minialbum więc z ostateczną oceną czekano do kolejnego pełnowymiarowego krążka. Czy udźwignie presję debiutu? Tak po prawdzie to debiutowała jeszcze w 2010 roku pod własnym nazwiskiem, ale ten krążek przeszedł bez echa i trudno go brać pod uwagę – Lana Del Rey narodziła się w 2012 roku. Ubiegłoroczna płyta Ultraviolence nie dała jednoznacznej odpowiedzi. Była bardziej dojrzała i stylistycznie spójna, ale nie zawierała nagrań na poziomie Video Games. Brakowało tu świeżości, pojawiła się monotonia. Co więc można powiedzieć o albumie Honeymoon, który niedawno trafił na półki sklepowe? Jest dokładnie taki sam – senny i leniwy, pełen niemal identycznych pod względem stylistycznym kompozycji, które choć urocze w pojedynkę, w godzinnej dawce mają prawo znużyć słuchacza.
Wracam do pytania z początku – czy to sztuka? Czy odtwórcze jest twórcze? Z jednej strony to dobrze, że artystka pozostała wierna swemu stylowi i podtrzymuje konsekwentnie kreowany intrygujący wizerunek, nie poszła w kierunku popu i hitów za wszelką cenę. Z drugiej nawet najlepsze ciasto może się przejeść. Jednak dla fanów artystki będzie to kolejne wielkie dzieło Lany Del Rey. Zresztą skłamałbym pisząc, że nie ma tu kilku urzekających fragmentów. Surowy i ascetyczny Honeymoon na sam początek, bardziej przystępny dla mas Music To Watch Boys To, uwodzicielski Art Deco i Salvatore czy zwiewna, oszczędnie zaaranżowana wersja Don?t Let Me Be Misunderstood z repertuaru Niny Simone (i nie tylko, kto bowiem nie przerabiał tego kawałka – The Animals na rockowo, Santa Esmeralda na dyskotekowo). Jeśli już jesteśmy przy aranżacjach – te imponują swym delikatnie podanym bogactwem. Klimatyczne smyczki, melancholijne partie panina, stonowane syntezatory w tle, wszystko użyte z wyczuciem i smakiem. Produkcja jest atutem wydawnictwa. Mroczny album pachnie latami 50., urzeka lekką nutką jazzu, a śpiew (czy raczej tęskne zawodzenie) Lany to już osobna historia. Albo go lubisz, albo nie zdzierżysz ani minuty. Sama charakteryzując swe nowe piosenki powiedziała „Zanurzam się w rejony klimatu noir i bardzo mi się to podoba”. Rzeczywiście, wszystkie nagrania mogłyby stanowić ilustrację filmów noir, do których depresyjny wokal Lany idealnie pasuje. Zresztą muzyki Del Rey ostatnio sporo na dużym ekranie – śpiewała piosenki w Wielkim Gatsbym, Czarownicy i Wielkich oczach Tima Burtona. Bo co by nie mówić – Lana nadal jest wyjątkowa. Jest inna. Minęła moda na jej wychwalanie bo już się nieco osłuchała, lecz to wciąż wyrafinowana muzyka dla wybranych. Przez to trochę może pretensjonalna i snobistyczna. Ciężkostrawna w większej ilości – i to jest główny zarzut, ale ciągle piękna. Honeymoon to pomost między wypieszczoną Ultraviolence a przebojową Born To Die. Artystka chciała zadowolić wszystkich słuchaczy i nie do końca się udało. Starych ucieszy lecz nowych nie pozyska. Ja mam mieszane uczucia bo płyta jest zbyt zachowawcza i jako całość zupełnie mnie nie przekonuje. Wprawdzie wystarczy na trzy gwiazdki czyli tróję (może z minusem) ale na kolejnym krążku coś musi się zmienić, w przeciwnym razie trudno będzie znów chwalić to samo.