Bilbao to trudny teren. Piłkarze Athleticu są dobrzy technicznie, grają na jeden kontakt i stosują wysoki pressing. Najlepiej wie o tym Barcelona, która w sierpniu na San Mamés poległa aż 0-4 i straciła na rzecz Basków Superpuchar Hiszpanii. Real Madryt za czasów Mourinho dobrze sobie tam radził, jednak za Ancelottiego na nowo wybudowanym obiekcie było już znacznie gorzej. Jeden remis i porażka mówią wszystko. Pod wodzą Beníteza Królewscy jeszcze nie grali z tak wymagającym rywalem dlatego wizyta w Bilbao miała być pierwszym poważnym testem Hiszpana. Egzamin został zdany – Real wygrał 2-1 i objął prowadzenie w tabeli Primera División, jednak za sam występ Los Blancos trudno byłoby wystawić dobrą ocenę. Akcje były rwane, błędów indywidualnych bardzo wiele, kłopoty z wyprowadzaniem piłki nie mniejsze niż w poprzednim spotkaniu z Granadą, do tego dochodzi brak kreatywności i słaba skuteczność w ataku oraz, co wyjątkowo niepokoi – brak sił w drugiej połowie meczu, gdy Real pozwolił gospodarzom na dominację i narzucenie sobie ich stylu. Przerabialiśmy to już w poprzednim sezonie i dobrze się nie skończyło. Tak grać nie wolno. O katastrofalnej formie niektórych graczy nawet nie wspomnę. Wystarczy informacja, że jednym z najsłabszych piłkarzy na boisku był Cristiano Ronaldo, który nie wykonał chyba ani jednego udanego dryblingu, podawał niecelnie, irytował się na kolegów za brak dograń, a gdy już piłkę dostawał, wzorcowo marnował sytuację za sytuacją (ta z ostatniej minuty jest niezwykle wymowna). Portugalczyk stracił lekkość, dynamikę, nieprzewidywalność, gra bardzo schematycznie, bez fantazji i polotu. Tak to bywa, gdy się za bardzo chce i oby się szybko pozbierał. Słabo zagrał Kroos, tylko nieco lepiej Isco i Benzema, a ciężar rozgrywania akcji spoczywał na dwóch Chorwatach. Para Kovačić-Modrić była najlepsza na boisku, i o ile Modrić od dawna jest klasą sam dla siebie, wypada podkreślić świetną grę jego młodszego kolegi. Kovačić to odwrotność „nieodżałowanego” Illarry – był dynamiczny, przebojowy, grał bez kompleksów i do przodu, nie bał się pojedynków jeden na jeden, dobrze dogrywał i sam oddał dwa mocne i celne strzały na bramkę rywala, obydwa efektownie obronione przez Iraizoza. Po drugiej stronie koncert dawał Keylor Navas, który wprawdzie raz skapitulował i ostatecznie zabrakło mu 4 minut do wyrównania rekordu Miguela Angela z sezonu 1975/76 (431 minut bez straty gola w La Liga), ale jego skuteczne parady pozwoliły wywieźć z San Mamés 3 punkty.
Wbrew oczekiwaniom mecz od samego początku toczył się w dość sennym tempie. Gospodarze zbytnio nie naciskali, Real zbytnio się nie przemęczał – kontrolował boiskowe wydarzenia, ale swoje akcje rozgrywał powoli i niezbyt dokładnie. Mimo pozornie dużej ilości strzałów praktycznie nie stwarzał poważnego zagrożenia pod bramką gospodarzy. Ci jednak popisali się wyjątkową niefrasobliwością i w 19 minucie sami podarowali gola madrytczykom. San José za lekko podał do bramkarza, piłkę przejął Benzema i zdobył jedną z łatwiejszych bramek w karierze. To już drugi mecz, w którym przeciwnik ułatwia Realowi sprawę – niedawno podobnie podłożył się Szachtar, a z prezentu skorzystał również Karim. Nie zmienia to faktu, że Francuz był tam gdzie trzeba i to już jego piąty kolejny mecz z golem. Mimo zmarnowania kilku setek skuteczność godna królewskiego napastnika (odwrotnie niż u Ronaldo, który też trafiał pięciokrotnie, ale tylko w jednym meczu). Blancos nie grali porywająco (delikatnie mówiąc), ale stworzyli jeszcze kilka niezłych okazji na podwyższenie rezultatu. Pudłowali Kroos, Benzema i Cristiano, lekkie uderzenia Isco trudno nazwać strzałami, zaś bomby Kovačicia obronił Iraizoz. Do przerwy Real prowadził 1-0 lecz mimo pozornej kontroli nad meczem nie potrafił strzelić gola po własnej składnej akcji.
Druga połowa wyglądała zupełnie inaczej, jakby na boisko wyszły inne drużyny. Zamiast kontynuować swą grę Real się cofnął i zostawił środek pola Baskom, którzy szybko zdominowali spotkanie. To kolejny mecz, w którym Królewscy zamiast dobić rywala kolejnymi golami zapraszają go na własną połowę. To mogłoby być efektywne, gdyby zawodnicy Beníteza potrafili przeprowadzać kontry, lecz wyprowadzanie piłki z własnego pola karnego przez madrytczyków stało na poziomie ligi okręgowej. Paniczne wybicia, niedokładne podania, proste straty, złe ustawienie, brak wychodzenia na pozycję – to wszystko nie przystoi topowym piłkarzom świata. Bramka dla Athleticu wisiała na włosku. Padła w 67 minucie, gdy Sabin Merino wykorzystał idealne dogranie Susaety. Obrońcy z Madrytu chyba poszli na kawę… Wtedy jednak stała się rzecz dziwna i dowodząca charakteru Los Blancos – po stracie bramki zwarli szyki, ruszyli do przodu i 2 minuty później ponownie wyszli na prowadzenie. Wreszcie zagrali szybko i z pierwszej piłki. Modrić wzorowo obsłużył Isco, ten ostro zagrał w pole karne, wypadało tylko dopełnić formalności. Nogę dołożył Benzema minimalnie wyprzedzając Ronaldo i to na konto Francuza zaliczamy trafienie. Potem niestety nastąpił kolejny zwrot – Real przestał cisnąć, znów się cofnął i oddał pole gospodarzom. Jeśli tak ma wyglądać „taktyka” Beníteza, czarno widzę przyszłość. Real ma dominować, ma tworzyć wielkie widowiska, ma biegać i walczyć na całym boisku. Dokładnie to zrobiła dzisiaj Celta Vigo pokonując Barcelonę 4-1 (notabene to już trzeci mecz w tym sezonie, w którym Katalończycy tracą 4 bramki). Na Balaídos gospodarze ani na moment nie odpuścili. Zastosowali totalny pressing, zabierali Barcelonie piłkę na jej połowie, robili dokładnie to, z czego słynie ekipa Enrique, nie dali jej dominować i swobodnie rozgrywać akcji. To się opłaciło, a z przodu jeden Nolito prezentował się lepiej niż Ronaldo, Benzema i Isco razem wzięci. Tymczasem Real na San Mamés odpuścił i fani do końca musieli drżeć o wynik. Ostatecznie nic się nie zmieniło, ale ile razy można mieć farta?
Dream team Beníteza zaimponował skutecznością w 2 meczach i od wtedy cofa się w rozwoju. Oczywiście liczy się wynik i tu duże brawa za wygraną – trzeba umieć wygrywać nawet wtedy, gdy nie idzie, lecz już chyba najwyższy czas na poprawę samej gry. Na to, by pojawiły się zalążki stylu. By zagrać w rytmie ferrari a nie zapchanego autobusu. By chociaż czasem podjąć ryzyko nieszablonowego zagrania. Przykro było patrzeć, gdy kilkukrotnie zawodnik wychodził na pozycję, ale nie dostawał piłki, bo Kroos, Pepe czy Varane boją się ryzyka i wolą zagrać do tyłu lub w bok. Przez to Real gra wolno i przewidywalnie. Gra z klepki nie istnieje. Przebojowe rajdy zamarły bo jeden szybki piłkarz leczy kontuzję, a drugi zatracił swe walory. Kontry zabija długie prowadzenie piłki – to dotyczy tak samo Isco, jak Kroosa czy Carvajala. Zamiast podać do przodu prowadzą futbolówkę tak długo, aż zostaną sfaulowani. Niewymuszonych strat i oddawania piłki za darmo jest tak dużo, że aż przykro patrzeć. Wystarczy przykład z 91 minuty – Bilbao naciska, Madryt walczy o utrzymanie jednobramkowego prowadzenia, rzut wolny z własnej połowy wybija Marcelo i co robi? Posyła długą piłkę wprost do Iraizoza. Nie było tam napastników Realu więc po co takie wybicie? To niby drobiazgi, ale mówią wiele o zawodnikach ze stolicy. Piłkarzom Beníteza brakuje pewności siebie i wiary we własne umiejętności, a to warunek podstawowy, by osiągać sukcesy. Mam nadzieję, że Rafa szybko wyeliminuje te wszystkie braki i poukłada chłopakom w głowach, bo już niedługo (w październiku) gramy z Atlético, PSG i Celtą, która dzisiaj tak zaimponowała swą postawą dokonując niemożliwego.
Plus meczu: Kovačić
Minus meczu: Cristiano Ronaldo