DAVID GILMOUR
Rattle That Lock
2015
Wraz z niepotrzebnym albumem The Endless River historia Pink Floyd dobiegła końca, ale motor napędowy zespołu jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. David Gilmour nagrywa rzadko – jego poprzedni solowy krążek On An Island pochodzi z 2006 roku, bo też nie musi tego robić. Może odcinać kupony od wspaniałej przeszłości i spokojnie delektować się urokami jesieni życia. Do studia wchodzi wtedy, gdy czuje taką potrzebę. I chyba ją właśnie poczuł. A może po prostu chciał wynagrodzić fanom niefortunny pomysł ostatniego aktu macierzystej formacji, którego był autorem, a na który wybrał wyciągnięte z szuflad wycinki odrzuconych nagrań próbując im wmówić, że to kolejna płyta Pink Floyd? Może za hołd dla Richarda Wrighta wystarczyłaby poświęcona zmarłemu klawiszowcowi grupy piosenka, właśnie taka jak A Boat Lies Waiting? Mniejsza o motywy – faktem jest, że po 9 latach przerwy gitarzysta wydał nowy album. W warstwie lirycznej (którą można streścić hasłem: refleksje i przemyślenia starzejącego się mężczyzny) pomogła Polly Samson, wieloletnia partnerka artysty, orkiestracje przygotował Zbigniew Preisner, zaś współprodukcji podjął się Phil Manzanera (Roxy Music).
O Gilmourze można pisać długo lub krótko. To wielka legenda rocka i za działalność w Pink Floyd zasłużył sobie na obszerny tekst. Jednak omawiamy twórczość solową, a ta jest niezwykle skromna. Dwa niezłe albumy w czasach wielkiej popularności kapeli i potem zrobiony na jedno kopyto On An Island 9 lat temu. Czy 69-letni, dość schematyczny muzyk może dzisiaj zaproponować coś wymagającego większego omówienia? Odpowiedź brzmi: nie. Czy jednak może nagrać kolejny typowy dla siebie album pełen melancholijnych, leniwie snujących się ballad? Jak najbardziej tak. Taki właśnie jest Rattle That Lock. I niech nikogo nie zwiedzie wybrana na promujący wydawnictwo singel żwawa kompozycja tytułowa – to wyjątek i swego rodzaju eksperyment, zresztą nie do końca udany. Nawet jeśli rytmiczny kawałek ma hitowy potencjał, Gilmoura tu tyle, co kot napłakał. Okraszony damskim chórkiem bluesrockowy Rattle That Lock bardziej pasuje do twórczości Chrisa Rea, Joe Cockera czy Marka Knopflera. Zaskoczenie? Poniekąd tak, ale jeszcze bardziej dziwi obecność jazzowo-swingujących kawałków Dancing Right In Front Of Me czy The Girl In The Yellow Dress. Czyżbym przez pomyłkę odpalił płytę Stinga? Jest saksofon, kontrabas, dęciaki, fortepianowe wstawki, tylko feelingu brak, bo niby skąd ma go mieć gitarzysta kapeli rockowej? Takie utwory rozbijają spójność płyty, a to był główny atut jej poprzednika. On An Island to był konkret – nawet jeśli nudził zbytnim smędzeniem, był to dokładnie taki krążek, jakiego należy oczekiwać od Gilmoura. Rattle That Lock próbuje być bardziej różnorodny – pozornie to dobrze, ale eksperymenty poszły niekoniecznie we właściwą stronę. Już bardziej przekonuje rockowy i przyjemnie bujający Today – to bez wątpienia Gilmour z krwi i kości. Reszta kawałków to typowe smutasy – lepsze lub gorsze, to już kwestia gustu. Niby nic wielkiego, ale momentami solówki gitarowe czarują jak za najlepszych lat. Szkoda tylko, że trwają zbyt krótko. Nienawidzę, gdy utwór się kapitalnie rozwija i nagle zostaje wyciszony, a tu jest kilka tego przykładów. Tak jest na samym początku w ciepłym i przestrzennym 5 A.M., tak jest w instrumentalu Beauty czy balladzie Faces Of Stone. Z kolei In Any Tongue też się wycisza, ale tam Gilmour przynajmniej zdążył trochę pograć. Dla takich momentów warto sięgnąć po ten krążek. Niestety mało tego. Piękny finał And Then… wzmaga uczucie niedosytu. Rattle That Lock to miły album, idealny jako podkład do towarzyskiej rozmowy czy wieczoru z ukochaną, lecz przecież takie stwierdzenie to wcale nie komplement dla artysty pokroju Gilmoura. Trudno się oprzeć wrażeniu, że stać go na więcej. A może nie? Może ta formuła po prostu się wyczerpała? Cóż, każdy musi sam ocenić…
W 2016 roku David wyruszy na pierwszą po prawie dekadzie trasę koncertową po Ameryce Północnej, a jesienią zagra także w Europie. W planach jest koncert w towarzystwie jazzowego pianisty Leszka Możdżera we Wrocławiu w czerwcu 2016 roku. Z pewnością warto tam być.