SIMPLY RED
Big Love
2015





Zakończenie działalności przez grupę Simply Red w 2010 roku było sporym ciosem dla jej sympatyków. Nie przyjmowali do wiadomości, że formuła się wypaliła, że największe sukcesy Mick Hucknall i spółka odnosili w latach 80/90 ubiegłego wieku, a dwa ostatnie albumy kupowano tylko w rodzimej Anglii. To jednak w niczym nie zachwieje wypracowaną przez lata pozycją zespołu – ma całkiem liczne grono oddanych fanów, dla których nie ma znaczenia jego słabsza dyspozycja w XXI wieku. Ich najbardziej ucieszyła wiadomość, że z okazji 30-lecia istnienia sympatyczny rudzielec reaktywował kapelę (po co ją w ogóle rozwiązywał?), a nawet nagrał nowy album Big Love, z którego promocją jesienią zawita do Polski. Tytuł nie zaskakuje, o czym bowiem Hucknall miałby śpiewać? Miłość wałkowana na wszystkie strony to temat stary jak świat i stale obecny w twórczości Brytyjczyków. Również muzyka nikogo nie zaskoczy. Po nietrafionych eksperymentach na poprzedniej płycie Stay z 2007 roku artysta wraca do stylu, dzięki któremu zyskał sławę. „Wtedy uciekałem od zespołu. Dziś cieszy mnie to, że jesteśmy uważani za zespół soulowy złożony z białych muzyków. Nasze brzmienie jest rozpoznawalne”. To prawda, słychać to już w otwierającym całość singlowym Shine On – piosence inspirowanej funkiem i soulem z dyskotek lat 70. A potem? Potem jest już typowo dla Simply Red – można się kołysać w rytm spokojnych, jednostajnych i bardzo bezpiecznych melodii, które nikogo może nie porwą, ale też specjalnie nie rozczarują. To stateczna płyta statecznego ojca, który po narodzeniu córki Romy 8 lat temu zmienił podejście do życia i zdecydowanie docenił wartości rodzinne. Słychać to w charakterze i tematyce piosenek.
To nie jest wielki comeback, o którym będzie głośno. Big Love to płyta dla fanów Simply Red, których uradowała wieść o reaktywacji grupy. Dla reszty to muzyka obojętna. Ładna, urokliwa i… na dłuższą metę bardzo nudna. Nieraz pisałem o podobnych krążkach – jedna dobra piosenka (ot choćby piękna kompozycja tytułowa), ewentualnie druga, ale gdy słyszysz trzecią, czwartą, piątą identyczną, zaczynasz mieć dość. Nie ma tu pazura, czegoś ponad standard, jest za to wiele słodyczy. Trochę za wiele. Hitów z tego nie będzie, lecz to zdecydowanie muzyka, która nie przeszkadza – jest nienachalna i miła dla ucha, może sączyć się w windzie, towarzyszyć rozmowom w hotelowym barze czy na seniorskiej imprezie. Taki wytrawny pop. Niczym wytrawne wino – tylko dla wybranych. Do pewnych potraw pasuje, ale nie da się ukryć, że z tej winnicy pijaliśmy już znacznie lepsze gatunki.