MUSE
Drones
2015





Recenzując poprzedni krążek Muse The 2nd Law narzekałem, że zbyt wiele tam zapożyczeń, co burzy spójność stylistyczną wydawnictwa. Co więc w takim razie mam powiedzieć teraz, gdy cytatów jest jeszcze więcej? Na Drones niemal każdy kawałek przywodzi na myśl dokonania klasyków rocka głównie lat 70., ale nie tylko. Osoba producenta Mutta Lange, który tworzył albumy AC/DC, Def Leppard czy Foreigner, nie jest wystarczającym wytłumaczeniem. Po prostu tak miało być. Tak sobie wymyślił Matt Bellamy, że tym razem maksymalnie uprości swą muzykę i po eksperymentach z elektroniką i dubstepem (brrr!) powróci do bardziej rockowego brzmienia. „Mogę śmiało powiedzieć, że to nasz najlepszy krążek. Wcześniej nie byłem tego pewien, ale teraz jestem. Możecie rozpoczynać swoją przygodę z Muse od tej płyty.” Co można dodać po takim stwierdzeniu? Logiczne, że muzyk utożsamia się ze swoją najnowszą pracą, jednak… to nie jest Muse! To produkt museopodobny. Podobny za sprawą charakterystycznego głosu wokalisty, może jeszcze gitar, ale cała reszta to jakiś żart. Co ciekawsze – całkiem fajny i udany żart.
Nie zwykłem narzekać dla zasady. Albo coś mnie rusza, albo nie. Problem leży w tożsamości kapeli. Sięgając po płytę Muse mam pewne oczekiwania wobec ich muzyki. To kultowy zespół, jedna z najważniejszych kapel młodego pokolenia i zmieniając styl igra z ogniem. Jednak Bellamy wie, że fani wszystko wybaczą. Ma na tyle mocną pozycję, że może robić, co chce. Dziś chce wrócić do klasycznego, garażowego połączenia gitary, basu i perkusji. I bardzo dobrze, bo pompatyczne eksperymenty na dłuższą metę prowadzą donikąd. Nowe kawałki są przebojowe, wręcz stadionowe i z pewnością sprawdzą się na koncertach, a te w przypadku Muse zawsze były efektowne. Muzycy obiecali wykorzystanie dronów, co byłoby adekwatne do tytułu i jak najbardziej na miejscu przy prezentacji utworów o dehumanizacji współczesnego świata. To myśl przewodnia spajająca poszczególne kompozycje, bo od strony muzycznej znów mamy miszmasz, i chyba trzeba się do tego przyzwyczaić.
Zaczyna się od funkującego Dead Inside – kawałek przebojowy, trochę zalatujący Queen. Przy swawolnym boogie w singlowym Psycho nasuwają się skojarzenia z T.Rex, zaś Mercy bliżej do dokonań Coldplay i U2. To nie koniec zapożyczeń (przepraszam: inspiracji). Riff z Reapers przywołuje Thunderstruck AC/DC – nie mogło tej kapeli zabraknąć przy produkcji pana Lange, a i cały utwór okraszony pikantną solówką utrzymany jest w stylu Australijczyków. Jeszcze cięższy jest The Handler, zaś w drugiej części wydawnictwa mamy też floydowskie klimaty w balladzie Aftermath oraz liczne nawiązania do stylistyki Queen (chóralne zaśpiewy w mocarnym Defector czy kościelny klimat w śpiewanej a cappella kompozycji tytułowej). Wreszcie crème de la crème czyli 10-minutowe nagranie The Globalist, które pod względem konstrukcji idealnie wpisuje się w progrockową klasykę. Początek to wypisz wymaluj muzyka Ennio Morricone do któregoś z westernów Sergio Leone, w piątej minucie mamy przełamanie i długą partię wściekłych psychodelicznych gitar jak u Dream Theater, zaś w przesłodzonym finale fortepianową balladę. Ufff, dzieje się prawda?
Trudno podsumować ten album. Jeśli komuś nie przeszkadzają liczne zapożyczenia i brak esencji Muse – będzie zadowolony. Mimo wszystko więcej tu konkretnego i wyrazistego grania niż na poprzedniku więc tym razem tej trzeciej gwiazdki nie muszę naciągać. Ale więcej się nie należy, bo wciąż jest pole do poprawy. Muse nie musi być kalką innych kapel, miało i powinno nadal mieć swój własny styl. Tego na Drones zabrakło. Wypada więc poczekać kolejne 3 lata.