LIGHT DAMAGE
Light Damage
2015





Progresywny rock to nieśmiertelny gatunek muzyki, który zawsze miał i nadal ma swoich wiernych fanów. Dzisiaj nie jest modny, jak w latach 70. za sprawą Genesis, Camel i całej plejady podobnych wykonawców, czy dekadę później, gdy na fali popularności Marillion jak grzyby po deszczu wypływały na światło dzienne kolejne młode kapele: Aragon, IQ, Final Conflict, Galahad. Do tej ostatniej udanie nawiązuje nowy gracz na tym nieco zapomnianym rynku – Light Damage z Luksemburga. Tak, tak, to nie pomyłka – nie znamy zespołów z tego niewielkiego kraju i jest okazja to nadrobić. Panowie grają ze sobą już niemal dekadę lecz dopiero niedawno (w styczniu 2015 roku) ukazał się ich debiutancki krążek. Ten estradowy staż doskonale słychać – materiał z albumu Light Damage brzmi niezwykle dojrzale, muzycy świetnie się rozumieją, a wielowarstwowe kompozycje zachwycają bogactwem dźwięków. Concept album opowiadający o pustce po stracie ukochanej osoby przynosi zaledwie 6 utworów i trwa 42 minuty, niczym za czasów płyt winylowych. Wbrew pozorom to jest zaleta wydawnictwa, gdyż gęsta struktura nagrań w większej dawce mogłaby zmęczyć słuchacza, a tak jest w sam raz.
Przyznam, że mam spory kłopot z oceną tej płyty. Z jednej strony jest tu wszystko, za co lubię neoprogresywne granie. Rozbudowane (ale w granicach rozsądku, bez nadmiernego patosu) kompozycje, sporo gitarowych solówek i klawiszowych pasaży, miły dla ucha wokal Nicholasa-Johna (barwa głosu i sposób śpiewania przypominają Stuarta Nicholsona z Galahad) i niezła melodyka. Z drugiej zaś nie znalazlem tu utworu wiodącego, czegoś wyjątkowego i godnego zapamiętania. Niby całości dobrze się słucha lecz nagle człowiek odkrywa, że już koniec i nic w głowie nie zostało. Puszcza więc jeszcze raz i sytuacja się powtarza. Brak wyrazistości poszczególnych utworów to główny zarzut do debiutu Light Damage. Reszta, zwłaszcza klimat nagrań, jest jak najbardziej na plus. Z pewnością warto zwrócić uwagę na ten zespół bo ostatnimi czasy nie powstaje zbyt wiele dobrych płyt z progresywnym graniem (albo powstają i nikt o nich nie wie, bo zawodzi promocja) i każda jedna się liczy.