W latach 50. minionego stulecia Real Madryt 5 razy z rzędu wygrywał Puchar Europy – odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów. To wydarzenie bez precedensu, nie do powtórzenia w czasach współczesnych, bo przecież w ciągu 23 lat istnienia rozgrywek pod obecną nazwą żadna z drużyn nawet nie potrafiła obronić tytułu. O bezwzględnej dominacji nie może być mowy, a jednak nie jest trudno wskazać ekipę, która w ostatniej dekadzie znacząco wyrasta ponad inne. To FC Barcelona. Nie jest łatwo kibicowi Realu pisać takie słowa, ale uczciwie trzeba oddać szacunek wielkiemu rywalowi, którego osiągnięcia mówią same za siebie. Katalończycy od czasów objęcia sterów przez Pepa Guardiolę w 2008 roku zdobyli 19 trofeów (Real Madryt – 7), w tym 5 razy byli mistrzami Hiszpanii (Real 1 raz) oraz 4 razy wygrali Ligę Mistrzów (Real 1 raz). Styl Barcelony jest podziwiany na całym świecie, a jej tiki-taka stała się modna i chętnie kopiowana. Nowy trener Blaugrany Luis Enrique dołożył do tego dyscyplinę taktyczną w obronie i zabójcze kontrataki tworząc drużynę kompletną, która właśnie wygrała potrójną koronę (powtarzając wyczyn Guardioli z 2009 roku), a w przyszłym sezonie z pewnością dołoży do tego kolejne trofea. To najlepsza Barcelona w historii – Enrique wygrał 50 z 60 rozegranych meczów (dla porównania Guardiola do odniesienia 50 zwycięstw potrzebował 71 spotkań, w Realu Mourinho 69, zaś Ancelotti 68), a zabójczo skuteczne ofensywne trio Messi-Suárez-Neymar zdobywając 122 gole właśnie pobiło rekord Realu (118) w ilości bramek strzelonych w jednym sezonie (a idę o zakład, że w kolejnym przebiją to osiągnięcie). Jednocześnie Blaugrana wyprzedziła odwiecznego rywala w ilości trofeów – ma ich obecnie 81 wobec 79 pucharów w gablocie Królewskich. I nic nie wskazuje na to, by ta sytuacja miała się niedługo zmienić. A przecież jeszcze nie tak dawno, w 2004 roku, to madrycki klub był hegemonem i prowadził w tej klasyfikacji 69-57. To najlepiej obrazuje, co się wydarzyło na przestrzeni ostatniej dekady. Dla porządku przypomnę, że Real Madryt 3 razy wygrywał Puchar Interkontynentalny, raz klubowe mistrzostwo świata, 10 razy Puchar Europy, 2 razy Puchar UEFA, 2 razy Superpuchar Europy, 32 razy Primera División, 19 razy Puchar Króla, 9 razy Superpuchar Hiszpanii i 1 raz Puchar Ligi; z kolei Barcelona na liście tytułów ma 2 klubowe mistrzostwa świata, 5 Pucharów Europy, 4 Puchary Zdobywców Pucharów, 3 Puchary UEFA, 4 Superpuchary Europy, 23 tytuły w Primera División, 27 Pucharów Króla, 11 Superpucharów Hiszpanii i 2 Puchary Ligi.
Stwierdzając fakt oczywisty i gratulując Barcelonie, warto chwilę zastanowić się nad przyczynami tej dominacji. Dlaczego budowany za wielkie pieniądze Real – najdroższy (licząc wartość rynkową zawodników) klub świata, tak często musi oglądać plecy rywala? Zaledwie jedno mistrzostwo Królewskich w ostatnich 7 latach boli tak samo, jak tylko jedna Liga Mistrzów – zdobyta z mozołem La Décima, która tak ucieszyła madridistas, nieco blednie przy aż 4 tytułach Barcelony. To Katalonia rządzi w XXI wieku, a Real może się pocieszać tylko chlubną historią. Wielki projekt Florentino Péreza (ponad miliard ? wydany w 13 lat na zakup piłkarzy) wprawdzie przyniósł wspaniałe wyniki ekonomiczne tworząc z Realu najbogatszy klub świata, jednak pod względem sportowym zdecydowanie zawodzi. Galaktyczni gracze charyzmatycznego prezesa podczas jego drugiej kadencji wygrali 7 tytułów na 36 możliwych, co nie jest dobrym wynikiem. Podobnie zresztą było wcześniej, w latach 2000-2006 również 7 tytułów Péreza. Co gorsza, biorąc pod uwagę ostatnie 6 lat, więcej trofeów niż Real wygrały także dwie inne hiszpańskie ekipy, Atlético i Sevilla, budowane za kilkukrotnie mniejsze pieniądze, ale za to z konkretnym pomysłem. Gdzie więc leży problem? Skupmy się na ostatniej kadencji prezesa, bo w tej pierwszej po zbyt pochopnym pożegnaniu się z Vicente del Bosque (który wygrał w Madrycie 7 pucharów) Real nigdy nie znalazł topowego szkoleniowca, który poradziłby sobie z plejadą piłkarskich gwiazd. Stabilizacja nastała dopiero w 2010 roku, gdy do Madrytu na 3 lata zawitał José Mourinho, a po nim Carlo Ancelotti. Wyniki nadal były dalekie od oczekiwań, ale po latach totalnej posuchy Portugalczyk odzyskał krajową koronę, przywrócił Real Europie oraz na moment przerwał hegemonię Barcelony, zaś Włoch wygrał upragnioną Décimę. To wciąż za mało i dlatego teraz swoją szansę dostał Rafa Benítez. Może Hiszpan lepiej poprowadzi ten luksusowy pojazd, jakim jest dzisiaj Real Madryt? Kilku trenerów (Simeone, Klopp, Emery) pokazało, że dobry kierowca nawet słabszym pojazdem dojedzie pierwszy do mety. Gorzej, jeśli wina nie leży w kierowcy, lecz w zużytych podzespołach…
Nie jest łatwo powiedzieć, dlaczego Real w minionej dekadzie tak wyraźnie przegrywa z Barceloną. Najłatwiej byłoby stwierdzić, że z powodu geniuszu Messiego, lecz to byłoby zbytnie uproszczenie. W sporcie drużynowym jeden piłkarz, nawet tak kompletny i robiący różnicę, nie osiągnąłby wiele w pojedynkę – najlepiej to widać w przypadku reprezentacji Argentyny, gdzie Leo też występuje, a sukcesów brakuje, chociaż ma wokół siebie nie lada gwiazdorów (Agüero, Lavezzi, Higuaín, Tevez, Di María). Powodów jest znacznie więcej. Cierpliwie i konsekwentnie budowana Barcelona lepiej funkcjonuje jako zespół – zawodnicy doskonale rozumieją się na boisku, są szybcy i znakomici technicznie (z przodu występują najlepsi gracze trzech czołowych ekip Ameryki Południowej), a drużyna ma niezmienną filozofię gry i od lat określony styl, do którego dostosowują się kolejni trenerzy i nowo zatrudnieni piłkarze. Moim zdaniem właśnie to decyduje. Gra oparta na posiadaniu piłki, wysokim pressingu i niedopuszczaniu rywala pod własne pole karne sprawdza się doskonale – jeśli przeciwnik nie ma piłki przy nodze, nie może zagrozić Barcelonie. To bardzo proste. Tylko tyle i aż tyle. Pod te założenia dobiera się kadrę – kupowani są piłkarze ofensywni i dobrzy technicznie. Nie decyduje wartość marketingowa czy kaprys prezesa tylko umiejętności piłkarskie i przydatność zawodnika na danej pozycji. W Madrycie jest inaczej – kadra jest kompletowana w sposób nieprzemyślany: najpierw zakupy, a potem rozpaczliwe szukanie piłkarzowi miejsca w zespole. Wielu z nich gra nie na swoich nominalnych pozycjach i dlatego nie mogą stworzyć spójnej całości.
W Realu filozofia gry zmienia się wraz z kolejnym szkoleniowcem i trudno mówić o jakimś stylu. Mourinho zasłynął genialnymi kontrami, lecz Ancelotti to popsuł wprowadzając klepanie i bezproduktywne wrzutki. Real pozwalał rywalom dominować na boisku, co musi dziwić przy takiej jakości piłkarzy, zaś ekipy lepiej poukładane i wybiegane siały prawdziwy popłoch pod bramką Królewskich. To musi zmienić Benítez. Musi lepiej zorganizować grę, zadbać o przygotowanie fizyczne (by piłkarze nie wysiadali po 45 minutach, jak w minionym sezonie), nauczyć madrytczyków pressingu (bo ten za Carlo wyglądał żałośnie), wyćwiczyć schematy gry na jeden kontakt. Właśnie to do perfekcji opanowała Barcelona. I dokładnie to jest potrzebne w Madrycie. Nie chodzi o wierne kopiowanie rywala, czego madridistas boją się jak ognia. Dumni powtarzają „nie chcemy grać jak Barcelona, mamy inny styl” – to ja się grzecznie pytam: a na czym ten styl polega? Bo jakoś trudno mi dostrzec. Kontry leżą, gra z klepki leży, pressingu nie ma, sił brakuje, zaangażowanie marne – taki był Real Ancelottiego pod koniec drugiego sezonu. W tym samym czasie Barcelona zrobiła wielki krok do przodu – nie wstydziła się przejąć od Realu tego, co było dobre i to ona teraz prezentuje najlepsze kontry świata. Dzisiaj nikt nie ma jednego wiodącego stylu, trzeba wciąż adoptować od innych to, co najlepsze. Real nie musi mieć posiadania na poziomie 70% i wymieniać 800 podań, ale nie powinien oddawać inicjatywy słabszemu rywalowi, pozwalać mu swobodnie rozgrywać piłkę i stwarzać zagrożenie. W Madrycie może nie ma rozgrywającego na miarę Messiego czy technika na poziomie Neymara, a Benzema jest lata świetlne za Suárezem – a jednak w La Liga to Blancos strzelili więcej goli od Barcelony. To świadczy o wielkim potencjale tej ekipy. Real ma wystarczająco dobrych graczy, by nie czuć żadnych kompleksów, trzeba tylko odpowiednio ich poustawiać i zmotywować do wysiłku przez 90 minut. Musi im się znów chcieć, muszą odzyskać radość z gry i każdej strzelonej bramki, bez fochów i machania rękami. To jest zadanie nowego trenera. Przydałoby się też lekkie wzmocnienie składu o dobrego defensywnego pomocnika za drewnianego Illarramendiego (by Kroos czy Modrić mogli odpocząć lub grać wyżej), kreatywnego i przebojowego skrzydłowego (zamiast Jesé, który powinien odbudować formę w innym klubie) oraz skutecznego, dynamicznego napastnika, który nie znika w wielu meczach, nie chowa się za przeciwnikiem, potrafi wywalczyć pozycję, wygrywać pojedynki i pociągnąć drużynę do wygranej – czyli to wszystko, czego nie daje Realowi Karim Benzema (albo daje w jednym meczu na 10). Po tych kilku zabiegach trofea przyjdą same. Barcelona rok temu też niczego nie wygrała, a teraz dobrze pokierowana i zmotywowana zgarnęła wszystko. Może i Real tak zrobi, bo trochę wstyd, że w swej jakże bogatej w sukcesy historii Królewscy nigdy nie zdobyli trypletu, a Barça zrobiła to już po raz drugi w ostatnich 7 latach.