Po blamażu sprzed tygodnia Królewscy mieli dziś okazję do rehabilitacji przed własnymi kibicami. Na Bernabéu podejmowali Deportivo La Coru?a, drużynę z 12 miejsca Primera División. Każdy inny wynik niż przekonujące zwycięstwo przelałby czarę goryczy. Wiedzieli o tym piłkarze i choć od pierwszej minuty starali się wybić gościom z głowy możliwość uzyskania korzystnego wyniku, to gracze z Galicji jako pierwsi stworzyli zagrożenie. Potem jednak doświadczenie wzięło górę i oglądaliśmy liczne ataki Realu sunące na bramkę Fabricio. Pierwszy strzał oddany dopiero w 12 minucie przez Cristiano Ronaldo wylądował na poprzeczce, kilka chwil później ten wyczyn skopiował bardzo aktywny dzisiaj Bale. Szczęścia brakowalo do 22 minuty – wtedy w zamieszaniu podbramkowym piłkę przejął Isco i precyzyjnym uderzeniem z kilkunastu metrów dał gospodarzom prowadzenie. Wcześniej (i niestety także później) tracił wiele piłek i rozgrywał słabe zawody. Do przerwy nic się nie zmieniło. Madrytczykom tradycyjnie brakowało dokładności lecz tempo było niezłe i mecz mógł się podobać. Ale tylko do 45 minuty.
Po przerwie do ataku ruszyło Deportivo. Najpierw Borges trafił w słupek, chwilę później w bramce musiał wykazać się Casillas. Gry Realu przez pierwsze 20 minut nie dało się oglądać – na stojąco, bez pomysłu, bez ikry, zupełnie jak na Calderón. Najlepszym wyrazem białej niemocy był rzut wolny z 62 minuty – Cristiano z 20 metrów zamiast w bramkę strzelił do gołębi na dachu. Który to już raz? Ja rozumiem, że można nie trafić, ale zdobywcy Złotej Piłki w takich sytuacjach nie przystoi chybiać o kilka metrów. Portugalczyk zrehabilitował się akcją z 73 minuty, gdy idealnie obsłużył Benzemę, a Francuz szczęśliwą podcinką ustalił wynik meczu na 2-0. Real dalej grał niewiele, a znacznie lepiej operujący piłką goście nie potrafili swoich akcji wykończyć. Nie wykorzystali nawet koszmarnego błędu Ikera z 80 minuty. Warto odnotować, że w 70 minucie w barwach Realu zadebiutował Lucas Silva zastępując bezbarwnego Illarrę, zaś pod koniec spotkania z boiska zszedł kontuzjowany Marcelo. Oby to nie było nic poważnego.
Real Madryt planowo zdobył 3 punkty lecz swoją grą nikogo nie przekonał. Powiem nawet, że zamiast agresji i wściekłości, która zamaże w pamięci kibiców plamę na honorze z Calderón, oglądaliśmy coś wręcz przeciwnego – spokojny mecz z minimalnym wysiłkiem, w którym przeciętna drużyna ze środka tabeli grająca do tego w mocno okrojonym składzie (!) przez długi czas dominowała. To jest niedopuszczalne w domu na Bernabéu. Przy gorszej formie Isco (19 strat!) środek pola Realu praktycznie nie istnieje. Akcjom gospodarzy brakowało polotu, dokładności, tempa, zawodnicy znów wyglądali na zmęczonych (wytrzymali 45 minut), a ich gra nie mogła nikogo zachwycić. Był nawet taki moment, gdy osamotniony z przodu Ronaldo machał na kolegów, by łaskawie pofatygowali się na połowę przeciwnika rozegrać atak. To, co wystarczyło na przeciętne Deportivo, w żadnym wypadku nie wystarczy na lepsze drużyny, z którymi już niedługo przyjdzie się zmierzyć. Przed Ancelottim nadal sporo pracy, bo od spotkania derbowego poprawił niewiele. Co było do przewidzenia…