LENNY KRAVITZ Strut

Lenny Kravitz Strut recenzjaLENNY KRAVITZ
Strut
2014

altaltaltaltalt

14 lat temu, po wydaniu 5 solidnych rockowych krążków Lenny’ego Kravitza, nowojorskiego muzycznego samouka i człowieka orkiestry (wokalista, gitarzysta, basista, perkusista, autor tekstów, kompozytor, producent), wytwórnia zebrała wszystkie jego hity na albumie Greatest Hits. Dlaczego to piszę? Bo słuchając najnowszej propozycji 50-latka mam wrażenie, że oto ukazała się druga część tej kompilacji. Tak dobre są nowe piosenki Kravitza! 25 lat po debiucie facet nagrał swój najlepszy krążek. Każdy z utworów pierwszej części wydawnictwa to potencjalny przebój i szkoda, że nie można ich wszystkich wydać na singlach. Chociaż z drugiej strony – czemu nie? Michel Jackson tak robił…
Po tym, co napisałem, zastanawiam się, czy jest sens je wymieniać? Może chociaż trochę… Na pierwszy ogień idą dwa kawałki singlowe: rytmiczny, funkowy Sex, oparty na riffie Suicide Blonde INXS, oraz zdecydowanie bardziej seksowny, niezwykle przebojowy na „ejtisową” modłę The Chamber. Dirty White Boots to prosty, rockowy, garażowo brzmiący numer z kapitalną gitarą, z kolei nasycony dęciakami New York City mocno kojarzy się z parkietem ery disco. Powiecie, że to bałagan stylistyczny? Nic podobnego, Kravitz, jego gitara, jego głos, jego produkcja sprawiają, że wszystko brzmi niezwykle spójnie. Chwila oddechu przy spokojnym, leniwie bujającym, klasycznym kawałku The Pleasure And The Pain to tylko preludium do najbardziej dynamicznej kompozycji: tytułowy Strut przypomina słynny Are You Gonna Go My Way, a takiego Kravitza po prostu uwielbiam. Romantyczny nastrój powraca w nagraniu Frankenstein – to dziwaczny tytuł dla spokojnej piosenki z gospelowymi zaśpiewami, uroczą harmonijką i partią na saksofonie. To jeden z najlepszych utworów w zestawie. I tak można dalej wymieniać, ale na tym poprzestanę. Tym bardziej, że w drugiej połowie albumu napięcie nieco siada, a piosenki już tak nie zaskakują. Nadal jednak trzymają poziom, jakiego od dawna nie słyszeliśmy na płytach Lenny’ego. To krążek pełen pasji i jedno z najmilszych zaskoczeń tego roku. A jako bonus otrzymujemy jeszcze Sweet Gitchey Rose – ten utwór może niezbyt pasuje do reszty nagrań (dlatego nie ma go na podstawowej wersji wydawnictwa), ale niech hendrixowsko-zeppelinowski charakter kompozycji wystarczy za rekomendację. Takich smaczków jest tu więcej, polecam wygodnie usiąść i się nimi rozkoszować. Inna sprawa, że przy takiej muzyce trudno wysiedzieć. Nogi same chodzą…

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: