SAGA
Sagacity
2014
Kanadyjska Saga to solidny zespół artrockowy, który zawsze grał w drugiej lidze i nigdy nie zdobył wielkiej popularności, jednak przez 37 lat istnienia dorobił się rzeszy wiernych fanów. Czy hasło „druga liga” nie jest zbyt obraźliwe? Moim zdaniem nie, bowiem nie uwłacza talentowi muzyków, a takich kapel jest całkiem sporo, które grają, grają od lat, wciąż podobnie i niby nic im nie można zarzucić, poza słabą wyrazistością nagrań i brakiem szczęścia na rynku muzycznym. Bo czasem o sukcesie decyduje przypadek, zaś jakości muzyki nie da się obiektywnie zmierzyć. Kanadyjczycy nie mają na koncie wielkich albumów ani pamiętnych nagrań, wymienianych jednym tchem obok kawałków Yes czy Genesis, i z pewnością nie dostarczy ich też najnowszy krążek Sagacity. Potwierdza on wprawdzie renesans formy kapeli i jest całkiem poprawny, ale… tylko do czasu.
Saga kojarzy mi się ze sprawnym rzemieślnikiem, który rzetelnie wykona pracę, ale nigdy nią nie porwie, bo to jest domena artystów. Dla mnie wspomniany „czas” nadszedł bardzo szybko, bo już gdzieś w pierwszej połowie albumu, potem słuchanie kolejnych takich samych (czytaj: równie bezbarwnych) utworów było tylko męką i miałem trudności z dotrwaniem do końca. A zaczęło się obiecująco, bo Let It Slide jest naprawdę świetny (przynajmniej w warstwie instrumentalnej), Vital Signs podobnie, It Doesn’t Matter (Who You Are) to murowany hit (trochę trąci myszką, ale gitara w środkowej części wymiata), i… to tyle. Potem już do końca jest nudnawo. Czasem zachwyci niezły refren czy udane dialogi gitarowo-klawiszowe, ale to tylko drobne momenty na tej pustyni nijakości. Wiadomo, że panowie po niemal 40 latach grania wywijają jak należy i do ich popisów nie można mieć zastrzeżeń (ta druga gwiazdka to za część instrumentalną albumu), ale kompozytorsko leżą na podłodze. Taka twórcza niemoc to nic nowego – Sagacity to taka typowa płyta Kanadyjczyków: da się posłuchać, ale nie ma po co, bo to wszystko już było, i to wiele razy, i do tego w lepszym wykonaniu. Zresztą wersja deluxe albumu zawiera dodatkowy krążek z koncertowymi wykonaniami największych przebojów zespołu. Te także nie powalają, ale zawsze miło sobie niektóre z nich przypomnieć.