ROYAL BLOOD Royal Blood

Royal Blood recenzja debiutancki albumROYAL BLOOD
Royal Blood
2014

altaltaltaltalt

O co tyle hałasu, zastanawiałem się biorąc do ręki pierwszy krążek Royal Blood. Świetne recenzje i pierwsze miejsce sprzedaży na Wyspach Brytyjskich, gdzie zaledwie 32-minutową płytę Mike’a Kerra (wokal + bas) i Bena Thatchera (perkusja) nazywają debiutem roku, każą bardzo poważnie podejść do tematu. Nawet zważywszy na nieco dziwaczny gust Brytyjczyków, to przecież tym razem mamy do czynienia nie z żadnym angielskim wynalazkiem lecz z muzyką stricte rockową i to w pełnym tego słowa znaczeniu. Royal Blood to rock’n’roll w czystej postaci, z opartym na bluesie garażowo-hardrockowym posmakiem i surowością, jaką musi oferować skromna, dwuosobowa sekcja rytmiczna (gitara basowa+perkusja). Jest ostro i melodyjnie, a skojarzenia z Jackiem Whitem (zwłaszcza w warstwie wokalnej) same cisną się na usta (Whitem z czasów Stripesów, a nie z tym smętnym pitoleniem, które prezentuje ostatnio na solowych krążkach). Aż 4 wypuszczone wcześniej single odpowiednio podgrzały atmosferę wokół tej premiery. Kariera zespołu nie ma w sobie nic z przypadku, jest dobrze zaplanowana i realizowana z chirurgiczną precyzją.
Po wysłuchaniu tych 10 krótkich piosenek zrozumiałem, dlaczego Brytyjczycy zwariowali na punkcie Królewskiej Krwi. Co wspólnego mają ze sobą Kyuss, Queens Of The Stone Age, White Stripes, The Black Keys i kilka podobnych zespołów? Otóż ci wszyscy nowi Mesjasze rocka pochodzą z USA. To w Seattle powstał grunge i na nowo zdefiniował pojęcie współczesnej muzyki rockowej. Anglicy na swoją kapelę czekali aż do teraz i Royal Blood idealnie wypełnia tę lukę. Dumni Synowie Albionu, którzy dyktowali rockową modę w pionierskich latach 60. i 70., znów się liczą na scenie, i to za sprawą dwóch młodzików, a nie siwiejących dinozaurów.
To bardzo prosta muzyka. Dzisiaj, gdy w radiu dominuje tandeta (rytm! rytm!), a rock zabrnął w ślepy zaułek, potrzeba właśnie tego typu prostoty (podobnie jak kiedyś punk rock wybudził ludzi z odrętwienia). Nagrania Royal Blood nie są rewolucyjne, garściami czerpią ze sprawdzonych wzorców, ale jestem daleki od robienia z tego zarzutu. Dobrze, że czerpią od klasyków, dodają jednak szczerość i młodzieńczą werwę. Energia tego albumu mogłaby napędzić elektrownię, kawałki Royal Blood brzmią świeżo i autentycznie. Nie ma tu może rockowych killerów, które będziemy latami pamiętać, siłą albumu jest jego spójność. Utwory są na podobnym poziomie i jeśli komuś podejdzie złożony z singlowych hitów początek, na pewno polubi i resztę. Tym bardziej, że najlepsze numery, gdzie wyraźnie czuć ducha Led Zeppelin (jakżeby inaczej) są zostawione na koniec (Careless, Better Strangers). Nie wiem jeszcze, czy to debiut roku, i czy Royal Blood nie okaże się kapelą jednej płyty (ileż to już było takich nagłych objawień, o których dziś mało kto pamięta) – wiem za to na pewno, że taki album był bardzo potrzebny. I dobrze, że wokół niego jest tyle hałasu, bo właśnie o hałas tu chodzi. Polecam nastawić płytę i podkręcić potencjometry.

Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: