TORI AMOS
Unrepentant Geraldines
2014
Słuchając najnowszej, niezwykle kameralnej i oszczędnej aranżacyjnie płyty Tori Amos naszła mnie refleksja, jakie wszystko jest względne. Właściwie każde dzieło dowolnego artysty można wychwalać pod niebiosa, jeśli tylko spojrzy się na nie pod odpowiednim kątem, i odwrotnie. Jeśli więc ktoś powiela własne pomysły można stwierdzić, że idzie do przodu znanym, wcześniej wytyczonym szlakiem lub że zatrzymał się w rozwoju i nie ma niczego nowego do przekazania. Gdy eksperymentuje i poszukuje nowych rozwiązań, można go zganić, że nie dostarcza tego, do czego nas przyzwyczaił, lub pochwalić za odwagę i rozwój. Żeby nie odchodzić od tematu pozostanę przy omawianym krążku Tori Amos – artystki nietuzinkowej, wykonującej tzw. ambitny pop, kierowany do ludzi dojrzałych. Nie jestem fanem takich określeń, jednak twórczość niepokornej Amerykanki rzeczywiście trudno jednoznacznie zaszufladkować.
Po kilkuletnich eksperymentach z klasyką pod szyldem Deutsche Grammophon na Unrepentant Geraldines Tori niejako powraca do korzeni, śpiewając intymne piosenki przy wtórze gitary, organów Hammonda i pianina, jak to czyniła na początku kariery. Kto jej dotychczas nie polubił, nie ma szans po tym albumie, natomiast fani na pewno będą zadowoleni. Ja jestem pośrodku i przyznam, że bardzo zmęczyło mnie przebrnięcie przez 14 jednakowych piosenek. Nawet jeśli lubię głos wokalistki, gdzieś jest granica słuchania tego samego. Z jednej strony dobrze, że Tori powróciła z rejonów klasycznych, lecz z drugiej przydałoby się pewne urozmaicenie jej utworów. Są ładne, ale konia z rzędem temu, kto je rozróżni i zapamięta choć jedną z nich. Mnie się udało dopiero po trzech przesłuchaniach wyróżnić lekko jazzujący i nieco trip-hopowy 16 Shades Of Grey czy zahaczający o stylistykę lat 80. (The Police) utwór tytułowy. Reszta to dla mnie szara masa, gdzie dominuje pianino i piękny głos, lecz to trochę mało, by się zachwycać. Na plus na pewno należy zapisać spójność stylistyczną albumu, ale stąd tylko krok do zanudzenia słuchacza. Na szczęście kilka dni temu na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej Tori Amos wyśpiewała też swoje starsze, klasyczne kawałki, które biją na głowę te nowe.
Po kilkuletnich eksperymentach z klasyką pod szyldem Deutsche Grammophon na Unrepentant Geraldines Tori niejako powraca do korzeni, śpiewając intymne piosenki przy wtórze gitary, organów Hammonda i pianina, jak to czyniła na początku kariery. Kto jej dotychczas nie polubił, nie ma szans po tym albumie, natomiast fani na pewno będą zadowoleni. Ja jestem pośrodku i przyznam, że bardzo zmęczyło mnie przebrnięcie przez 14 jednakowych piosenek. Nawet jeśli lubię głos wokalistki, gdzieś jest granica słuchania tego samego. Z jednej strony dobrze, że Tori powróciła z rejonów klasycznych, lecz z drugiej przydałoby się pewne urozmaicenie jej utworów. Są ładne, ale konia z rzędem temu, kto je rozróżni i zapamięta choć jedną z nich. Mnie się udało dopiero po trzech przesłuchaniach wyróżnić lekko jazzujący i nieco trip-hopowy 16 Shades Of Grey czy zahaczający o stylistykę lat 80. (The Police) utwór tytułowy. Reszta to dla mnie szara masa, gdzie dominuje pianino i piękny głos, lecz to trochę mało, by się zachwycać. Na plus na pewno należy zapisać spójność stylistyczną albumu, ale stąd tylko krok do zanudzenia słuchacza. Na szczęście kilka dni temu na koncercie w warszawskiej Sali Kongresowej Tori Amos wyśpiewała też swoje starsze, klasyczne kawałki, które biją na głowę te nowe.