GODZILLA
Godzilla
2014, Japonia, USA
sci-fi, akcja, reż. Gareth Edwards





Godzilla to odkąd pamiętam mój ulubiony potwór. W latach 70. nałogowo chodziłem do kina, by oglądać kolejne japońskie filmy z przebranym facetem efektownie niszczącym makiety miast. Dzisiaj to może śmieszyć, ale wtedy, gdy jeszcze filmy kręcono na planie, a nie w komputerze, budziło przerażenie. Powstało tych filmów około 30 (mój ulubiony to Syn Godzilli), a wraz z rozwojem techniki było tylko kwestią czasu, aż za temat wezmą się Amerykanie. 16 lat temu hollywoodzką wersję nakręcił nie byle kto, bo ówczesny specjalista od superprodukcji Roland Emmerich (Gwiezdne wrota, Dzień Niepodległości). Niestety tym razem nie popisał się – w bezrefleksyjnym filmie stworzył potwora na wzór Parku Jurajskiego i właściwie zbezcześcił japońską ikonę, jaką od lat jest Godzilla. Trochę tłumaczy go, że 16 lat to szmat czasu i w 1998 roku nie było dzisiejszych możliwości. Tylko że tam scenariusz mocno kulał. Pracę domową odrobił natomiast szerzej nieznany Gareth Edwards i w 2014 roku nakręcił film dokładnie taki, jak trzeba. Godzilla jest przeogromny, potężny, budzący grozę, i nie biega w tunelach metra, nie gra w berka z helikopterami na nowojorskich ulicach ani nie chowa się w budynkach. Już samo to stwierdzenie zakrawało na kpinę. Film Edwardsa nie ma też wyluzowanej konwencji jak u Emmericha. Tutaj wszystko jest na serio, nikt się nie wygłupia i nie żartuje, bo w obliczu apokalipsy nie ma z czego.
Nie będę streszczał fabuły (zresztą nie zdradzały jej nawet liczne trailery), bo też nie ona jest najważniejsza. Już wspomniałem, że jest bardzo na serio, i to jest zaleta, a nie wada produkcji. Edwards umiejętnie stopniuje napięcie, powoli zapoznaje widza z poszczególnymi elementami scenariusza, dopiero później wprowadzając na plan głównego bohatera. Nie jest nim żaden z aktorów, bo chociaż obsada jest na poziomie (nie pierwszoligowa, ale np. z Bryanem Cranstonem, słynnym Walterem Whitem ze znakomitego serialu Breaking Bad), to najważniejszym i jedynym bohaterem jest wygenerowany komputerowo jaszczur. Niezbyt wiele go na ekranie, ale to też zabieg celowy i właściwy. Nie ma przesytu scen katastroficznych – jest dokładnie tyle, ile należy. Wiele kadrów z udziałem Godzilli toczy się niejako na drugim planie, obserwujemy je oczami zwykłych ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, co się dzieje (podobny efekt był choćby w Cloverfield – u nas jako Projekt: Monster). To wzmaga wrażenie bycia w centrum wydarzeń, a nie obserwacji z daleka. Nawet więc jeśli jest mało Godzilli w Godzilli, to gdy potwór już się pojawia, wynagradza to z nawiązką. Zamiast ilości jest jakość, Godzilla po prostu powala – jest majestatyczny i wszechpotężny, świetnie ilustrując główne hasło produkcji sprzed 16 lat: rozmiar ma znaczenie. Jego słynny ryk wbija w fotel. Wrażenie jeszcze potęguje odpowiednie natężenie dźwięku i odpowiednio duży ekran – ja oglądałem w kinie IMAX siedząc w 4 rzędzie przed ekranem o wielkości 16×24 metry. Całości dopełnia posępny, apokaliptyczny klimat i świetnie dobrana muzyka Alexandre Desplata. Film idealny? Nie do końca, ale skupianie się na drobnych niedociągnięciach byłoby tym razem szukaniem dziury w całym. W końcu to letni blockbuster i jako taki perfekcyjnie spełnia swoje zadanie.
Nie będę streszczał fabuły (zresztą nie zdradzały jej nawet liczne trailery), bo też nie ona jest najważniejsza. Już wspomniałem, że jest bardzo na serio, i to jest zaleta, a nie wada produkcji. Edwards umiejętnie stopniuje napięcie, powoli zapoznaje widza z poszczególnymi elementami scenariusza, dopiero później wprowadzając na plan głównego bohatera. Nie jest nim żaden z aktorów, bo chociaż obsada jest na poziomie (nie pierwszoligowa, ale np. z Bryanem Cranstonem, słynnym Walterem Whitem ze znakomitego serialu Breaking Bad), to najważniejszym i jedynym bohaterem jest wygenerowany komputerowo jaszczur. Niezbyt wiele go na ekranie, ale to też zabieg celowy i właściwy. Nie ma przesytu scen katastroficznych – jest dokładnie tyle, ile należy. Wiele kadrów z udziałem Godzilli toczy się niejako na drugim planie, obserwujemy je oczami zwykłych ludzi, którzy nie bardzo wiedzą, co się dzieje (podobny efekt był choćby w Cloverfield – u nas jako Projekt: Monster). To wzmaga wrażenie bycia w centrum wydarzeń, a nie obserwacji z daleka. Nawet więc jeśli jest mało Godzilli w Godzilli, to gdy potwór już się pojawia, wynagradza to z nawiązką. Zamiast ilości jest jakość, Godzilla po prostu powala – jest majestatyczny i wszechpotężny, świetnie ilustrując główne hasło produkcji sprzed 16 lat: rozmiar ma znaczenie. Jego słynny ryk wbija w fotel. Wrażenie jeszcze potęguje odpowiednie natężenie dźwięku i odpowiednio duży ekran – ja oglądałem w kinie IMAX siedząc w 4 rzędzie przed ekranem o wielkości 16×24 metry. Całości dopełnia posępny, apokaliptyczny klimat i świetnie dobrana muzyka Alexandre Desplata. Film idealny? Nie do końca, ale skupianie się na drobnych niedociągnięciach byłoby tym razem szukaniem dziury w całym. W końcu to letni blockbuster i jako taki perfekcyjnie spełnia swoje zadanie.
Na koniec jako ciekawostkę dodam, że główny ludzki bohater opowieści nosi w filmie nazwisko Brody – identyczne, jak bohater słynnych Szczęk Stevena Spielberga z 1975 roku. I podobnie jak tam długo musimy czekać, zanim ujrzymy, z czym mamy do czynienia – taka drobna dygresja.
Dzisiaj polska premiera dzieła Garetha Edwardsa. W 60 rocznicę powstania Godzilla wreszcie doczekał się filmu, na jaki zasługuje. W 2014 roku król potworów wreszcie usadowił się na tronie, który tak naprawdę zawsze do niego należał. Zajął należne mu pierwsze miejsce i bardzo długo go nie odda. Jeśli kiedykolwiek…
Dzisiaj polska premiera dzieła Garetha Edwardsa. W 60 rocznicę powstania Godzilla wreszcie doczekał się filmu, na jaki zasługuje. W 2014 roku król potworów wreszcie usadowił się na tronie, który tak naprawdę zawsze do niego należał. Zajął należne mu pierwsze miejsce i bardzo długo go nie odda. Jeśli kiedykolwiek…