CRIPPLED BLACK PHOENIX White Light Generator

Crippled Black Phoenix White Light Generator recenzjaCRIPPLED BLACK PHOENIX
White Light Generator
2014
altaltaltaltalt

Nawet najsmaczniejsza potrawa jedzona codziennie w końcu się znudzi – takie myśli naszły mnie po wysłuchaniu nowego albumu lubianego w Polsce zespołu Justina Greavesa Crippled Black Phoenix. Od samego początku pociągał mnie ich post-rock, zwany też endtime-rockiem, jednocześnie odpychając swoją powtarzalnością i monotonią. Apogeum twórczości Brytyjczyków nastąpiło na bardzo udanym i spójnym albumie (Mankind) the Crafty Ape z 2012 roku, jednak krążek White Light Generator miał być przełomem – dziełem stricte rockowym, bardziej przystępnym w odbiorze. Płytą dla słuchaczy, którzy niekoniecznie lubują się w długich, depresyjnych utworach. Jest nim tylko do pewnego stopnia, a o żadnej stylistycznej rewolucji nie ma mowy. Zresztą nikt jej nie obiecywał. Czy wyobrażacie sobie Crippled Black Phoenix wykonujący pogodne piosenki?
Zaskoczeniem jest początek albumu – tu ni z gruszki, ni z pietruszki znalazła się przeróbka przeboju Ricky’ego Nelsona sprzed… 55 lat. Akustycznej piosenki Sweeter Than You nie można traktować inaczej jak tylko żart i nie ma sensu się nad nią rozwodzić, bo zaraz potem mamy dyptyk NO!, którego część druga to 10 minut floydowskich klimatów i tego, co tygrysy lubią najbardziej. Dla niektórych będzie to zbyt długie i jednostajne, lecz przecież tak ten zespół zwykł grać. Gorzej, że w kolejnych kompozycjach niewiele się zmienia i to już naprawdę może znużyć. Taki jest gotycki Let’s Have An Apocalypse Now!, grunge’owy utwór tytułowy czy bardziej rockowy Parasites. To pierwsza, ta jaśniejsza część płyty, która miała wnieść nieco białego światła do posępnej muzyki Anglików. Druga część nosi nazwę Black Light Generator i zaczyna się od… najładniejszej piosenki w zestawie. Tak, to nie pomyłka – Northern Comfort to lekka, spokojna piosenka, pozbawiona ponurego klimatu czy typowego dla zespołu zadęcia. Potem następuje tęskna, delikatna ballada Wake Me Up When It’s Time To Sleep – to już Pink Floyd pełną gębą. Jednak dalej jest już dokładnie tak samo – nie tak pięknie, ale melancholijnie i dołująco, a poszczególne utwory trudno odróżnić. Niby przyjemnie się słucha, ale na dłuższą metę to męczy. Ciągnący się przez 9 minut, monumentalny We Remember You mógłby zachwycać, gdyby był na wstępie albumu. Pod koniec trudno go dostrzec.
White Light Generator zostawia słuchacza na rozstaju dróg. Nie mogę napisać, że to zły czy słaby album, ale też jestem daleki od zachwytów. Mógłbym zacytować zdanie ze wstępu, ale po co się powtarzać. Nie wiem, jaki kierunek panowie obiorą na kolejnym krążku, ale liczę na jakąś zmianę, na powiew świeżego powietrza, na odrobinę „białego światła” w tej smętnej, ponurej muzyce. Najchętniej nie przydzielałbym żadnych gwiazdek, ale z żelazną konsekwencją muszę to uczynić. Daję 3, bo White Light Generator to mimo wszystko kawałek dobrego grania, aczkolwiek nowych fanów grupie raczej nie przysporzy. Kolejny identyczny krążek trzeba będzie potraktować bardziej surowo.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: