MARBLEWOOD
Marblewood
2014





Czasem trafiają się płyty, o których mało kto słyszał, potrafiące rzucić słuchacza na kolana. W przenośni i dosłownie. Taki właśnie jest debiut kapeli Marblewood, nawiązującej swoją grą do najlepszych czasów blues rocka przełomu lat 60/70. Gdyby przenieść z tamtych czasów estetykę The Doors z siłą rażenia Deep Purple i feelingiem Led Zeppelin, otrzymalibyśmy właśnie coś w stylu Szwajcarów. Jeśli ktoś myśli, że pojechałem za daleko i absolutnie nie wypada przyrównywać maluczkich do tak wielkich, niech lepiej posłucha tej płyty i dopiero potem wyraża swoje opinie. Fantastyczna praca gitar zmieszana z klasycznie brzmiącymi organami, wszystko to w otoczce psychodelicznej atmosfery, i tak oto mamy jedną z kandydatek na płytę roku 2014. 70 minut świetnie zagranego rocka, zaledwie 6 utworów, ale najkrótszy trwa 8 minut. Może to jedyna wada tego krążka – nie ma prostych, krótkich przebojów rockowych, są jedynie rozbudowane formy, dość podobne do siebie. Tylko że ja lubię takie granie. Może tylko 21-minutowy instrumental In The Beginning trochę się dłuży i razi monotonią, ale to tzw. bonus track i nie wlicza się do standardowej zawartości.
Próżno szukać w Internecie wyczerpujących informacji o Marblewood (trio tworzą Marc Walser – gitary i śpiew, Dave Zurbuchen – perkusja, klawisze i śpiew, oraz Arie Bertogg na basie) i zapewne album przejdzie bez echa. Nie szkodzi. Tym gorzej dla tych, którzy go przegapią. Muzyka nie musi być powszechna, by być wielką. Zaczyna się z grubej rury – Kailash i Hit The Brakes to moim zdaniem dwa najlepsze kawałki, wyrosłe z bluesa hardrockowe i psychodeliczne zarazem numery, z krótkim wokalem, który niczym klamrą spina rozbudowaną część instrumentalną, opartą na prostej melodii, pełną wirtuozerskich popisów i muzycznych odjazdów. Pierwszy bliższy tęsknej bluesowej charakterystyce, w miarę rozwoju nabiera tempa, pulsuje i żyje, by wyhamować w samej końcówce. Drugi jest bardziej dynamiczny, zwalnia w śpiewanych frazach, by pod koniec przerodzić się w typowe wolne i zarazem potężne bluesisko. O zgrozo – gdy utwór zdaje się rozkręcać, zostaje wyciszony. Nienawidzę tego, gdy rockowe nagranie nie ma własnego końca, a ktoś w najlepszym momencie bawi się suwakami na konsoli. Kolejne kompozycje są nieco mniej udane, ale klimat jest zachowany i narzekanie byłoby nie na miejscu. Tak naprawdę wokal Marca Walsera na całym albumie pełni rolę drugorzędną – liczy się gra, z dominującą rola łkających gitar i delikatnych klawiszy, w otoczce subtelnego basu i równo pracującej sekcji. Świetnie to wypada w 10-minutowym Silence – to trzecia perełka na krążku. Na koniec dostajemy zwariowany, hardrockowy Postwar Apocalypse, gdzie znaleziono miejsce na solowe popisy poszczególnych muzyków (m.in. kapitalny dialog perkusji z basem w środkowej części 12-minutowej kompozycji). Tak naprawdę nie ma jak tego sesnownie opisać, bo przecież muzyki należy po prostu słuchać. Debiut Marblewood to prawdziwa uczta dla miłośników brzmień Uriah Heep, Deep Purple, Led Zeppelin i floydowskiej psychodelii. Z niecierpliwością będę czekał na kolejne dokonania Szwajcarów.
Próżno szukać w Internecie wyczerpujących informacji o Marblewood (trio tworzą Marc Walser – gitary i śpiew, Dave Zurbuchen – perkusja, klawisze i śpiew, oraz Arie Bertogg na basie) i zapewne album przejdzie bez echa. Nie szkodzi. Tym gorzej dla tych, którzy go przegapią. Muzyka nie musi być powszechna, by być wielką. Zaczyna się z grubej rury – Kailash i Hit The Brakes to moim zdaniem dwa najlepsze kawałki, wyrosłe z bluesa hardrockowe i psychodeliczne zarazem numery, z krótkim wokalem, który niczym klamrą spina rozbudowaną część instrumentalną, opartą na prostej melodii, pełną wirtuozerskich popisów i muzycznych odjazdów. Pierwszy bliższy tęsknej bluesowej charakterystyce, w miarę rozwoju nabiera tempa, pulsuje i żyje, by wyhamować w samej końcówce. Drugi jest bardziej dynamiczny, zwalnia w śpiewanych frazach, by pod koniec przerodzić się w typowe wolne i zarazem potężne bluesisko. O zgrozo – gdy utwór zdaje się rozkręcać, zostaje wyciszony. Nienawidzę tego, gdy rockowe nagranie nie ma własnego końca, a ktoś w najlepszym momencie bawi się suwakami na konsoli. Kolejne kompozycje są nieco mniej udane, ale klimat jest zachowany i narzekanie byłoby nie na miejscu. Tak naprawdę wokal Marca Walsera na całym albumie pełni rolę drugorzędną – liczy się gra, z dominującą rola łkających gitar i delikatnych klawiszy, w otoczce subtelnego basu i równo pracującej sekcji. Świetnie to wypada w 10-minutowym Silence – to trzecia perełka na krążku. Na koniec dostajemy zwariowany, hardrockowy Postwar Apocalypse, gdzie znaleziono miejsce na solowe popisy poszczególnych muzyków (m.in. kapitalny dialog perkusji z basem w środkowej części 12-minutowej kompozycji). Tak naprawdę nie ma jak tego sesnownie opisać, bo przecież muzyki należy po prostu słuchać. Debiut Marblewood to prawdziwa uczta dla miłośników brzmień Uriah Heep, Deep Purple, Led Zeppelin i floydowskiej psychodelii. Z niecierpliwością będę czekał na kolejne dokonania Szwajcarów.