BECK
Morning Phase
2014
Istnieją artyści, którzy nie ścigają się na listach przebojów, tworzą kameralną muzykę dla siebie i innych podobnie czujących osób. Taki właśnie jest amerykański wokalista Beck, który po niemal 6 latach przerwy powrócił z nowym albumem. Przeciętny słuchacz kojarzy to nazwisko z hitem Loser, ale – jak jego autor sam kiedyś powiedział „Loser był zupełnym przypadkiem, anomalią w mojej muzyce”. Co więc nią nie jest? Becka Hansena trudno sklasyfikować, całkiem sprawnie poruszał się w różnych gatunkach, a jego nowej muzyce blisko do folka i country, jednak takie definiowanie byłoby zbytnim uproszczeniem. Niewątpliwie album Morning Phase jest dość ubogi w środki wyrazu (trochę w stylu Sea Change z 2002 roku) i jeśli ktoś nie lubi tego typu klimatów (gitara akustyczna + leniwy głos), nawet niech po niego nie sięga. Ja przebrnąłem (bo jednak nie przepadam za takim smędzeniem) i mimo wszystko nie żałuję. To głównie akustyczne granie w stylu takich tuzów jak Buffalo Springfield, Crosby Stills & Nash, Byrds czy Neil Young (chociaż ten ostatni potrafił też nieźle dać czadu), współcześnie zaaranżowane i produkcyjnie wygładzone. Wszystko brzmi jak należy, artystę czasem wspomaga orkiestra (Wave), nagrania są pełne melancholii i w zasadzie żadne z nich nie burzy wytworzonego nastroju. To on jest siłą płyty, bo poszczególne piosenki są trudne do odróżnienia i raczej żadna z nich nie zostaje w głowie. Może Turn Away? Może Unforgiven? Tak naprawdę to nieistotne, nie chodzi o zapamiętywalne przeboje. Morning Phase urzeka/zanudza (niepotrzebne skreślić) jako całość. Elegancka, dostojna i bardzo kameralna muzyka do słuchania wieczorem przy kominku…