Po obejrzeniu szybkiego i dynamicznego meczu wyjazdowego Liverpoolu (wygranego 5-3, gdzie 2 kolejne bramki strzelił moim zdaniem najlepszy obecnie piłkarz świata Luis Suárez, który ma już 22 trafienia w zaledwie 16 meczach, a w samym grudniu strzelił w lidze angielskiej 10 goli!) zamarzyłem o podobnej skuteczności madrytczyków. Wolne żarty. W tym sezonie, kiedy dokładność podań zawodzi i kontry nie funkcjonują, Real męczy się na wyjazdach. Jeśli nie traci punktów, to wygrywa skromnie i funduje swoim fanom kolejne thrillery. Nie inaczej było na Cornell?-El Prat w meczu z Espanyolem, który Blancos musieli wygrać, by zmniejszyć dystans do prowadzącej Barcelony i Atlético (rywale wczoraj w bezbarwnym spotkaniu podzielili się punktami). Wygrać się udało (bramkę głową strzelił w 55 minucie Pepe po rzucie wolnym Modricia) lecz nerwów było co niemiara. Tym razem jednak nie z powodu świetnej gry gospodarzy, którzy nie stwarzali wielkiego zagrożenia pod bramką Królewskich (to zasługa bardzo dobrej dyspozycji duetu stoperów Ramos-Pepe), lecz w wyniku wyjątkowej nieskuteczności madrytczyków. Sam Cristiano Ronaldo, który chyba myślami był już na jutrzejszej gali w Zurychu, zmarnował kilka sytuacji, jakie będąc w normalnej dyspozycji bez problemu zamieniłby na gole. Mój kolega zażartował nawet, że zawodnik dzisiejszym występem zasłużył nie na złotą, tylko „ołowiana piłkę”…
Real kontrolował spotkanie (poza słabym pierwszym kwadransem), był aktywny w ataku, oddał ponad 20, w tym 10 celnych strzałów na bramkę gospodarzy, grał więc o niebo lepiej niż w poprzednich 2 meczach na własnym stadionie. Pojawiały się nawet nieszablonowe rozegrania rzutów rożnych, co przy dotychczasowej schematyczności nie może pozostać niezauważone. Co z tego, skoro zawodnicy marnowali kolejne znakomite okazje. Pokaz nieskuteczności zapoczątkował w Cristiano Ronaldo, który nie trafił w wyłożoną jak na patelni piłkę po genialnej akcji Benzemy. Pod koniec pierwszej połowy była też szybka kontra, jak za starych dobrych czasów chciałoby się rzec – wyjście z piłką 4 na 2 musiało się skończyć bramką. Niestety, zabrakło nawet strzału, akcję zmarnował niedokładnym podaniem Ángel Di María.
W drugiej połowie Real całkowicie kontrolował mecz, stosując pressing (wreszcie) i likwidując w zarodku akcje gospodarzy. 10 minut po zdobytej bramce powinno być 2-0. Di María tym razem świetnie obsłużył CR7, który w sytuacji sam na sam oddał kiepski strzał i nawet nie trafił w bramkę. W 80 minucie ponownie przewaga liczebna Realu, Cristiano mija obrońcę i zamiast podać do lepiej ustawionego Jeségo, decyduje się na strzał, który pada łupem bramkarza. Takich złych decyzji i chybionych zagrań Portugalczyka było więcej. Nawet w 89 minucie w prostej sytuacji przestrzelił, a wystarczyło tylko trafić w bramkę. To nie był jego dzień. Może ten nadejdzie jutro….
Nie zmienia to faktu, że Real wykonał zadanie, wygrał ważny mecz i kończy pierwszą rundę rozgrywek z 47 punktami i 53 golami. Całkiem niezły wynik. Problem w tym, że rywale są lepsi – mają po 50 punktów. W przypadku Katalończyków to nie dziwi, natomiast rywal zza między rozgrywa spektakularny sezon i jego wynik jest godny podziwu. Atlético nikogo się nie boi – wygrało z Realem i nie przegrało z Barceloną, prawdopodobnie do samego końca bedzie się liczyć w walce o tytuł w tej wymagającej lidze, w której nawet 100 punktów nie musi gwarantować mistrzostwa. Na półmetku prowadzi Barcelona, Real na 3 miejscu ze stratą 3 punktów do lidera.
Real kontrolował spotkanie (poza słabym pierwszym kwadransem), był aktywny w ataku, oddał ponad 20, w tym 10 celnych strzałów na bramkę gospodarzy, grał więc o niebo lepiej niż w poprzednich 2 meczach na własnym stadionie. Pojawiały się nawet nieszablonowe rozegrania rzutów rożnych, co przy dotychczasowej schematyczności nie może pozostać niezauważone. Co z tego, skoro zawodnicy marnowali kolejne znakomite okazje. Pokaz nieskuteczności zapoczątkował w Cristiano Ronaldo, który nie trafił w wyłożoną jak na patelni piłkę po genialnej akcji Benzemy. Pod koniec pierwszej połowy była też szybka kontra, jak za starych dobrych czasów chciałoby się rzec – wyjście z piłką 4 na 2 musiało się skończyć bramką. Niestety, zabrakło nawet strzału, akcję zmarnował niedokładnym podaniem Ángel Di María.
W drugiej połowie Real całkowicie kontrolował mecz, stosując pressing (wreszcie) i likwidując w zarodku akcje gospodarzy. 10 minut po zdobytej bramce powinno być 2-0. Di María tym razem świetnie obsłużył CR7, który w sytuacji sam na sam oddał kiepski strzał i nawet nie trafił w bramkę. W 80 minucie ponownie przewaga liczebna Realu, Cristiano mija obrońcę i zamiast podać do lepiej ustawionego Jeségo, decyduje się na strzał, który pada łupem bramkarza. Takich złych decyzji i chybionych zagrań Portugalczyka było więcej. Nawet w 89 minucie w prostej sytuacji przestrzelił, a wystarczyło tylko trafić w bramkę. To nie był jego dzień. Może ten nadejdzie jutro….
Nie zmienia to faktu, że Real wykonał zadanie, wygrał ważny mecz i kończy pierwszą rundę rozgrywek z 47 punktami i 53 golami. Całkiem niezły wynik. Problem w tym, że rywale są lepsi – mają po 50 punktów. W przypadku Katalończyków to nie dziwi, natomiast rywal zza między rozgrywa spektakularny sezon i jego wynik jest godny podziwu. Atlético nikogo się nie boi – wygrało z Realem i nie przegrało z Barceloną, prawdopodobnie do samego końca bedzie się liczyć w walce o tytuł w tej wymagającej lidze, w której nawet 100 punktów nie musi gwarantować mistrzostwa. Na półmetku prowadzi Barcelona, Real na 3 miejscu ze stratą 3 punktów do lidera.