MAD MAX
Interceptor
2013
Niemiecka heavymetalowa formacja Mad Max zaczęła swoją muzyczną przygodę ponad 30 lat temu, jej muzyków można więc śmiało nazwać weteranami. Wprawdzie po kilku latach grupa się rozpadła, ale Michael Voss (wokalista, gitarzysta i lider Mad Max) wcale nie próżnował, aż wreszcie reaktywował kapelę w oryginalnym składzie i od kilku lat regularnie nagrywa kolejne krążki. Ten najnowszy miłośnikom melodyjnego metalu naprawdę może się spodobać, i to nie tylko ze względu na okładkę nawiązującą do legendarnego samochodu filmowego Mad Maxa. Jest dość ostry, zgodnie z dewizą gitarzysty Jürgena Brefortha: „podczas gdy inne grupy rockowe z wiekiem łagodnieją, stają się nudne i balladowe, my obraliśmy odwrotny kierunek i dostarczamy jedynie czystą energię”. Dużo prawdy w tych słowach. Zapomniał, że sami niedawno nudzili, a płyt Here We Are czy Welcome America nie dało się słuchać. Na szczęście Interceptor jest zupełnie inny. To nic odkrywczego, jednak chłopaki tym razem postarali się o dobre melodie i rockowy pazur swoich kompozycji. Już opener Save Me mówi wiele. Świetne brzmienie, mocny rytm, ostre gitary, równa sekcja, do tego soczyste brzmienie i rasowy wokal. I praktycznie tak jest do samego końca. Mocno, przebojowo, energetycznie, bez kompromisów i ckliwych ballad (jest jedna – Five Minute Warning, ale niezbyt ckliwa). Nawet jeśli jakaś zwrotka jest lżejsza (Godzilla), refren nadrabia to z nawiązką. Utwory na ogół utrzymane w średnim tempie, jednak wszystkie z radiowym potencjałem. Mnie wyjątkowo podchodzi kawałek Sons Of Anarchy, którego wiodący riff budzi skojarzenia z The Zoo Scorpionsów. Na deser mamy świetnie odegrany stary numer Show No Mercy z 1987 roku oraz cover Turn It Down grupy Sweet.
Po pewnym czasie takie granie na jedno kopyto trochę nuży, lecz nawet jeśli pomysłu nie starczyło na całe 43 minuty, to połowa utworów jest wystarczająco dobra, by dać tej płycie szansę. Renesans starego rocka (tym razem lata 80.) trwa w najlepsze i wypada tylko się cieszyć, że niektórym weteranom chce się grać tak energetycznie i czadowo.
Po pewnym czasie takie granie na jedno kopyto trochę nuży, lecz nawet jeśli pomysłu nie starczyło na całe 43 minuty, to połowa utworów jest wystarczająco dobra, by dać tej płycie szansę. Renesans starego rocka (tym razem lata 80.) trwa w najlepsze i wypada tylko się cieszyć, że niektórym weteranom chce się grać tak energetycznie i czadowo.