PEARL JAM
Lightning Bolt
2013
O Pearl Jam nie wypada pisać źle. Ale przecież muzycy ostatnimi czasy nie dawali powodów, by pisać dobrze. Mimo szumnych zapowiedzi ich kolejne płyty były słabe jak barszcz i nie umywały się do tych z początków kariery. Tytuł klasyków grunge’u (obok Nirvany, Alice In Chains i Soundgarden zaliczani są do tzw. Wielkiej Czwórki z Seatlle) ciążył im coraz bardziej, bo to zobowiązuje i wzmaga oczekiwania. Umówmy się – klimatu i poziomu Ten już nigdy nie osiągną i nie można tego wymagać. Ale to nadal rockowa kapela (podobno) więc powinna grać jak należy. Ano właśnie….
Przed wydaniem Lightning Bolt było podobnie jak 4 lata temu z Backspacer. Zapewniano, że ten album będzie inny, najlepszy od lat, że to powrót do korzeni, itd. itp. Nawet zaczyna się naprawdę obiecująco. Getaway to ostry, zadziorny kawałek, z dobrą melodią i świetnym wokalem Eddiego Veddera – to akurat norma u tego pana. Zaraz po nim singlowy Mind Your Manners – czadowy ukłon w stronę punk rocka, trochę nie w stylu Pearl Jam, ale co z tego, skoro fajny. I gdy człowiek myśli „nareszcie rockowy album!”, zostaje brutalnie ściągnięty na ziemię, bo potem jest zupełnie inaczej. Pośród miałkich, nijakich kompozycji i niegodnego klasyków rocka przynudzania w stylu country, niektóre mogą nawet się podobać, ale u licha nie o to chodzi. Nie ma w tym za grosz ikry. Nie ma emocji. Nie ma rocka. Jest normalnie nuuuudno. Czyli tak jak zwykle na płytach Pearl Jam. Rock przedziera się jeszcze w niezłym Let The Records Play czy szybkim, lecz zupełnie bezpłciowym utworze tytułowym, jednak to nie ratuje całości. Na singlu wydano też Sirens – niemal 6-minutową balladę, która może mogłaby porwać w latach 80., ale raczej odstrasza od albumu niż zachęca do jego wysłuchania. O innych utworach nie wspomnę, bo nie ma o czym pisać. Jest tylko jeden moment, który kompletnie zamyka mi usta: Pendulum. Delikatna, zwiewna kompozycja (nie country), urzekająca swoim mrocznym klimatem. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale wynagradza trud przebrnięcia przez pozostałe smęty tej bardzo przeciętnej płyty.
Przyznam, że nie oczekiwałem wiele więc zasadniczo nie jestem rozczarowany. Nabrałem dystansu do zapowiedzi i wiem, że Pearl Jam to melodia lat minionych. Owszem, sprzeda się, bo ludzie (zwłaszcza za Oceanem, gdzie robi się wyniki sprzedażowe) lubią takie emeryckie granie do kotleta, ale to nic nie znaczy. Ja w każdym razie dziękuję. Na plus mogę dodać, że po Backspacer nie zostało mi nic w pamięci, a tutaj jednak coś się znajdzie. Ale to i tak mało jak na 4 lata tworzenia. Tytułowy piorun nie uderzył. Słabiutko panowie, słabiutko.
Przed wydaniem Lightning Bolt było podobnie jak 4 lata temu z Backspacer. Zapewniano, że ten album będzie inny, najlepszy od lat, że to powrót do korzeni, itd. itp. Nawet zaczyna się naprawdę obiecująco. Getaway to ostry, zadziorny kawałek, z dobrą melodią i świetnym wokalem Eddiego Veddera – to akurat norma u tego pana. Zaraz po nim singlowy Mind Your Manners – czadowy ukłon w stronę punk rocka, trochę nie w stylu Pearl Jam, ale co z tego, skoro fajny. I gdy człowiek myśli „nareszcie rockowy album!”, zostaje brutalnie ściągnięty na ziemię, bo potem jest zupełnie inaczej. Pośród miałkich, nijakich kompozycji i niegodnego klasyków rocka przynudzania w stylu country, niektóre mogą nawet się podobać, ale u licha nie o to chodzi. Nie ma w tym za grosz ikry. Nie ma emocji. Nie ma rocka. Jest normalnie nuuuudno. Czyli tak jak zwykle na płytach Pearl Jam. Rock przedziera się jeszcze w niezłym Let The Records Play czy szybkim, lecz zupełnie bezpłciowym utworze tytułowym, jednak to nie ratuje całości. Na singlu wydano też Sirens – niemal 6-minutową balladę, która może mogłaby porwać w latach 80., ale raczej odstrasza od albumu niż zachęca do jego wysłuchania. O innych utworach nie wspomnę, bo nie ma o czym pisać. Jest tylko jeden moment, który kompletnie zamyka mi usta: Pendulum. Delikatna, zwiewna kompozycja (nie country), urzekająca swoim mrocznym klimatem. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale wynagradza trud przebrnięcia przez pozostałe smęty tej bardzo przeciętnej płyty.
Przyznam, że nie oczekiwałem wiele więc zasadniczo nie jestem rozczarowany. Nabrałem dystansu do zapowiedzi i wiem, że Pearl Jam to melodia lat minionych. Owszem, sprzeda się, bo ludzie (zwłaszcza za Oceanem, gdzie robi się wyniki sprzedażowe) lubią takie emeryckie granie do kotleta, ale to nic nie znaczy. Ja w każdym razie dziękuję. Na plus mogę dodać, że po Backspacer nie zostało mi nic w pamięci, a tutaj jednak coś się znajdzie. Ale to i tak mało jak na 4 lata tworzenia. Tytułowy piorun nie uderzył. Słabiutko panowie, słabiutko.