JAMES McCARTNEY Me

James McCartney Me recenzjaJAMES McCARTNEY
Me 
2013
altaltaltaltalt

Jednym z głównych problemów dzieci gwiazd jest umiejętność wyjścia z cienia rodziców. To wielka sztuka i mało komu się udaje. Trudno zadanie ma James McCartney jedyny syn Lindy i Paula – legendarnego Beatlesa. „Im starszy jestem, tym bardziej dociera do mnie, jaką legendą stał się mój ojciec. To jest jak z winem, dojrzewa z czasem… Szanuję ojca. Jest niesamowity. Jest moim bohaterem. Jest Beatlesem, człowieku – jest jednym z nich.”  James brał udział w wielu sesjach ojca ale dość długo zwlekał z rozpoczęciem solowej kariery, choć przecież start miał bardzo ułatwiony. Po dwóch EP-kach w maju 2013 wydał wreszcie debiutancki album zatytułowany Me. Jeśli ktoś nie znałby nazwiska autora, z pewnością domyśliłby się odnajdując tu klimat charakterystyczny dla wczesnych nagrań ojca. James nie wyszedł z cienia. Ale czy ktoś się spodziewał innej płyty?
   Ładne, pogodne piosenki, w dużej mierze akustyczne, do tego ciepły głos przypominający barwą Paula. Like father like son. Są też żywsze momenty, jednak w kompozycjach Wisteria czy Home energia jest ściśle kontrolowana. Niby jest dynamicznie, ale nie do końca. W każdym razie te utwory nie psują klimatu. Przeciwnie – ratują słuchacza przed zaśnięciem. Bo choćby nie wiem jak się James McCartney starał, jego piosenki są trochę nudne. Delikatne, zwiewne i zarazem nijakie. Ładne, sympatyczne, miło się ich słucha, ale mijają bez echa. Takie akustyczne pitu pitu. Oczywiście można powiedzieć, że ojciec podobnie zaczynał solową karierę – niby nic, a potem nagrał album Band On The Run. Poczekajmy więc na rozwój kariery syna, delektując się balladami w stylu Butterfly czy pięknymi smyczkami w Bluebell Snow.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: