SNAKECHARMER
Snakecharmer
2013
Whitesnake, Wishbone Ash czy Wakeman to nazwy/nazwiska, obok których nie można przejść obojętnie. Rzadko wymieniam składy zespołów, ale w przypadku Snakecharmer trzeba zrobić wyjątek, bo właśnie członkowie wielkich formacji decydują o sile i charakterze ich muzyki. Grupę założyli oryginalni gitarzyści Whitesnake: Micky Moody i Neil Murray, zapraszając do współpracy innych weteranów rocka. Drugim gitarzystą jest Laurie Wisefield (Wishbone Ash), w bębny wali Harry James (Thunder, Magnum), zaś klawisze obsługuje znany z grupy Ozzy’ego Osbourne’a Adam Wakeman, syn słynnego Ricka. Całości dopełnia wokalista Heartland Chris Ousey. Co mogło wyjść z takiego połączenia? Prosty, melodyjny hard rock, utrzymany w stylu lat 70/80 (w końcu brzmienie zdominowała stara, dobra szkoła Whitesnake), z mocnymi gitarami i wyrazistym wokalem.
Słuchałem tego albumu z dużą przyjemnością, jednak z czasem pojawiło się lekkie znużenie. To znakomite granie, pełne ciężkich riffów i soczystych solówek, ale kompozycje (wszystkie autorskie) są dość podobne, oparte na identycznym schemacie i rytmie, co musi trochę irytować. Brak wyróżniających się utworów, takich do zapamiętania na lata. Na plus trzeba zapisać świetną pracę gitar (najmocniejszy punkt albumu) i fakt, że żaden numer nie schodzi poniżej pewnego, całkiem przyzwoitego poziomu. Słychać, że to dzieło rockowych wyjadaczy i nawet jeśli nie powala, jest warte wysłuchania. Poza jedną nudnawą balladą mamy same utrzymane w średnim tempie numery, z których szczególnie polecam To The Rescue, Nothing To Lose, Smokin’ Gun i Stand Up. Ale pozostałe są równie solidne i brzmią niemal identycznie. Z ostateczną oceną trzeba poczekać na kolejne propozycje tej ciekawie zapowiadającej się kapeli. Mam nadzieję, że to nie był jednorazowy wybryk.
Słuchałem tego albumu z dużą przyjemnością, jednak z czasem pojawiło się lekkie znużenie. To znakomite granie, pełne ciężkich riffów i soczystych solówek, ale kompozycje (wszystkie autorskie) są dość podobne, oparte na identycznym schemacie i rytmie, co musi trochę irytować. Brak wyróżniających się utworów, takich do zapamiętania na lata. Na plus trzeba zapisać świetną pracę gitar (najmocniejszy punkt albumu) i fakt, że żaden numer nie schodzi poniżej pewnego, całkiem przyzwoitego poziomu. Słychać, że to dzieło rockowych wyjadaczy i nawet jeśli nie powala, jest warte wysłuchania. Poza jedną nudnawą balladą mamy same utrzymane w średnim tempie numery, z których szczególnie polecam To The Rescue, Nothing To Lose, Smokin’ Gun i Stand Up. Ale pozostałe są równie solidne i brzmią niemal identycznie. Z ostateczną oceną trzeba poczekać na kolejne propozycje tej ciekawie zapowiadającej się kapeli. Mam nadzieję, że to nie był jednorazowy wybryk.