
Jestem daleki od pisania, że kończy się pewna epoka, a hiszpańska tiki-taka już nie czaruje jak dawniej. Podobnie jak po kompromitacji Barcelony z Bayernem nie pisałem, że to koniec wielkiej drużyny, bo przecież każdy może mieć gorszy dzień. Zresztą mecz finałowy bardzo przypominał tamto półfinałowe spotkanie Ligi Mistrzów – co nie może dziwić, skoro La Roja jest oparta na graczach Barcelony, którzy potrafią efektownie wymieniać piłkę między sobą, ale są bezradni, gdy ktoś postawi im trudne warunki. W lidze hiszpańskiej zrobił to Real, w Lidze Mistrzów Bayern, zaś w meczach drużyn narodowych – właśnie Brazylia. Neymar i spółka byli szybsi i przez 90 minut nękali mistrzów świata nie pozwalając im rozgrywać piłki. Hiszpania oczywiście miała optyczną przewagę ale niewiele z tego wynikało. Dokładnie tak samo jak w meczu Barcelona-Bayern. Hiszpanie grali w jednostajnym tempie, zbyt wolno, co mogło być wynikiem zmęczenia po wyrównanym półfinale, w którym wyeliminowali Włóchów dopiero po serii rzutów karnych. Ale przecież Brazylia, która kilka dni wcześniej Włochów rozniosła 4-2, w półfinale z Urugwajem też nie zachwyciła. Jednak grając u siebie, na legendarnej Maracanie, była głodna zwycięstwa, zaś Hiszpania wyglądała na sytą i spełnioną. Drużyna Vicente Del Bosque nie zareagowała na pierwszą bramkę Freda strzeloną już w 2 minucie meczu. Podobnie gdy pod koniec pierwszej połowy podwyższył Neymar, a dzieła zniszczenia tuż po przerwie dopełnił Fred. Hiszpanie mieli swoje szanse, ale nie umieli znaleźć recepty na dobrze zorganizowaną obronę rywala. Nie wykorzystali nawet rzutu karnego (Sergio Ramos nie trafił w bramkę!), zaś ich szanse zmalały w 68 minucie, gdy czerwoną kartkę ujrzał Pique. Tak więc jedyne trofeum, którego Hiszpanie jeszcze nie zdobyli (4 lata temu ulegli w półfinale USA), po raz piąty stało się łupem Canarinhos.