TRICKY
False Idols
2013
Tricky powrócił! To dobra wiadomość. Właściwie twórca trip-hopu nigdy nie odchodził, nagrywał dość regularnie, ale na ostatnich wydawnictwach dryfował w nieco dziwnych i niekoniecznie interesujących kierunkach. Widocznie sam uznał, że nie tędy droga, postanowił zakończyć eksperymenty i powrócić do źródeł. Chwała mu za to bowiem powrót to niezwykle udany. Klimatem nawiązujący do Maxinquaye – debiutanckiego, najlepszego krążka artysty, nagranego 18 lat temu, zaraz po odejściu z grupy Massive Attack.
Przyznam otwarcie, że zawsze odpowiadało mi generowane za pomocą samplerów i elektronicznych instrumentów brzmienie trip-hopu i jego charakterystyczne elementy: senna atmosfera, duszny klimat, mocne basy, mroczne teksty i szepczący śpiew, przypominający rap w zwolnionym tempie (w końcu termin trip-hop powstał z połączenia hip-hopu ze słowem trip oznaczającym odjazd po narkotykach). Lubię wczesne albumy Massive Attack (których powszechnie uważa się za prekursorów tego gatunku), Portishead czy Morcheeba, umiejętne łączące elementy hip-hopu, dubu i ambientu. Taki sam klimat zaoferował Tricky na False Idols. Zupełnie jakby cofnął się do lat 90. i nagrał kontynuację Maxinquaye. Zmieniła się tylko wokalistka – wtedy była to 16-letnia Martina Topley-Bird, obecnie 25-letnia piękność o irlandzko-włoskich korzeniach Francesca Belmonte. Tricky zawsze miał dobrą rękę do wokalistek – poza odkrywaniem nowych talentów współpracował z Björk, PJ Harvey, Neneh Cherry, Alison Moyet i Alanis Morissette.
„Podobieństwo do Maxinquaye jest niezaprzeczalne, chociaż materiał na False Idols jest delikatniejszy i bardziej dojrzały. Powróciłem do moich pierwotnych instynktów. Będę bronił każdego utworu z mojej nowej płyty. Nieważne czy się ludziom spodoba, czy nie. Robię to, co chcę robić, tak jak na moich pierwszych płytach. To sprawiło, że byłem tym, kim byłem na początku. Jeśli nie spodoba się to innym, nie ma to dla mnie znaczenia. Bo wracam tam gdzie byłem.” Tyle sam artysta. Wypada się tylko pod tym podpisać. Album jest bardzo spójny i klimatyczny. Żadne z nagrań nie psuje wytworzonej mrocznej i dusznej atmosfery. Żadne też nie góruje nad innymi. False Idols to kwintesencja trip-hopu, podobnie jak Maxinquaye dwie dekady temu. Dzisiaj o tyle cenniejsza, że moda się zmieniła, muzyka ewoluowała i już nikt tak nie gra. Tricky też tak nie grał, ale przemyślał pewne sprawy i postanowił odnaleźć siebie na nowo. Udało się. Aby być zupełnie niezależnym, założył nawet własną wytwórnię płytową o nazwie… False Idols. Smaku narobił już wydanym w lutym singlem Nothing’s Changed. Co za przewrotny tytuł! Nic się nie zmieniło? Przeciwnie. Wiele się zmieniło. I wszystko na lepsze. False Idols to muzyka nocy. Puszczona wieczorem w wyciemnionym pokoju smakuje najlepiej. Nie chcę szczególnie wyróżniać poszczególnych kompozycji, bo tylko słuchane razem wytwarzają ten jedyny w swoim rodzaju nastrój. Poza singlowym kawałkiem wymienię tylko przebojowy (jeśli to właściwe słowo) Bonnie & Clyde, otwierający całość cover Van Morrisona Somebody’s Sins, rozpoczynający się niczym debiut Patti Smith od słów „Jesus died for somebody’s sins but not mine”, i koniecznie wieńczący dzieło Passion Of The Christ, przywodzący na myśl uduchowione kompozycje Dead Can Dance.
To nie jest muzyka dla wszystkich, jednak trzeba odnotować, że artysta, który nieco zbłądził, odnalazł jedyną słuszną drogę i właśnie wydał swój drugi najlepszy krążek. Brawo.
Przyznam otwarcie, że zawsze odpowiadało mi generowane za pomocą samplerów i elektronicznych instrumentów brzmienie trip-hopu i jego charakterystyczne elementy: senna atmosfera, duszny klimat, mocne basy, mroczne teksty i szepczący śpiew, przypominający rap w zwolnionym tempie (w końcu termin trip-hop powstał z połączenia hip-hopu ze słowem trip oznaczającym odjazd po narkotykach). Lubię wczesne albumy Massive Attack (których powszechnie uważa się za prekursorów tego gatunku), Portishead czy Morcheeba, umiejętne łączące elementy hip-hopu, dubu i ambientu. Taki sam klimat zaoferował Tricky na False Idols. Zupełnie jakby cofnął się do lat 90. i nagrał kontynuację Maxinquaye. Zmieniła się tylko wokalistka – wtedy była to 16-letnia Martina Topley-Bird, obecnie 25-letnia piękność o irlandzko-włoskich korzeniach Francesca Belmonte. Tricky zawsze miał dobrą rękę do wokalistek – poza odkrywaniem nowych talentów współpracował z Björk, PJ Harvey, Neneh Cherry, Alison Moyet i Alanis Morissette.
„Podobieństwo do Maxinquaye jest niezaprzeczalne, chociaż materiał na False Idols jest delikatniejszy i bardziej dojrzały. Powróciłem do moich pierwotnych instynktów. Będę bronił każdego utworu z mojej nowej płyty. Nieważne czy się ludziom spodoba, czy nie. Robię to, co chcę robić, tak jak na moich pierwszych płytach. To sprawiło, że byłem tym, kim byłem na początku. Jeśli nie spodoba się to innym, nie ma to dla mnie znaczenia. Bo wracam tam gdzie byłem.” Tyle sam artysta. Wypada się tylko pod tym podpisać. Album jest bardzo spójny i klimatyczny. Żadne z nagrań nie psuje wytworzonej mrocznej i dusznej atmosfery. Żadne też nie góruje nad innymi. False Idols to kwintesencja trip-hopu, podobnie jak Maxinquaye dwie dekady temu. Dzisiaj o tyle cenniejsza, że moda się zmieniła, muzyka ewoluowała i już nikt tak nie gra. Tricky też tak nie grał, ale przemyślał pewne sprawy i postanowił odnaleźć siebie na nowo. Udało się. Aby być zupełnie niezależnym, założył nawet własną wytwórnię płytową o nazwie… False Idols. Smaku narobił już wydanym w lutym singlem Nothing’s Changed. Co za przewrotny tytuł! Nic się nie zmieniło? Przeciwnie. Wiele się zmieniło. I wszystko na lepsze. False Idols to muzyka nocy. Puszczona wieczorem w wyciemnionym pokoju smakuje najlepiej. Nie chcę szczególnie wyróżniać poszczególnych kompozycji, bo tylko słuchane razem wytwarzają ten jedyny w swoim rodzaju nastrój. Poza singlowym kawałkiem wymienię tylko przebojowy (jeśli to właściwe słowo) Bonnie & Clyde, otwierający całość cover Van Morrisona Somebody’s Sins, rozpoczynający się niczym debiut Patti Smith od słów „Jesus died for somebody’s sins but not mine”, i koniecznie wieńczący dzieło Passion Of The Christ, przywodzący na myśl uduchowione kompozycje Dead Can Dance.
To nie jest muzyka dla wszystkich, jednak trzeba odnotować, że artysta, który nieco zbłądził, odnalazł jedyną słuszną drogę i właśnie wydał swój drugi najlepszy krążek. Brawo.