THIRTY SECONDS TO MARS Love Lust Faith + Dreams

Thirty 30 Seconds Mars Love Lust Faith Dreams recenzjaTHIRTY SECONDS TO MARS
Love Lust Faith + Dreams
2013
altaltaltaltalt

30 Seconds To Mars, dzisiaj pisane już obowiązkowo Thirty Seconds To Mars (a nawet THIRTY… – muzycy podobno upierają się przy pisowni wielką literą), to amerykańska formacja założona 15 lat temu przez braci Leto. Jared Leto, który jest znanym aktorem i ma całkiem imponującą filmografię, dzięki swojej kapeli dał się też poznać jako artysta nietuzinkowy i mocno nawiedzony. Zapowiada, że Thirty Seconds To Mars wkrótce przekroczy granice muzyki, by stać się projektem łączącym także grafikę, fotografię i film. Cokolwiek to znaczy – brzmi buńczucznie. Promujący nowy album singel Up In The Air (konkretnie jego pierwszy egzemplarz) wyleciał w kosmos w kapsule Dragon w ramach programu SpaceX z Cape Canaveral na Florydzie. To tyle otoczki, teraz pora na konkrety. Tych zespół dostarcza regularnie co 4 lata. Według słów lidera jego najnowsza produkcja to dzieło jego życia. „To więcej niż ewolucja, to dla nas nowy początek. Kreatywnie trafiliśmy w zupełnie nowe, ekscytujące, niespodziewane i niesamowicie inspirujące miejsce.” Hmmm….
Co można napisać po takich słowach i patetycznych zapowiedziach? Nowy początek? Ciekawe czego. Grupa powoli oddala się od rocka podążając w stronę łatwiejszej i bardziej przyswajalnej muzy. Dla mnie najlepszą jej płytą pozostaje A Beautiful Lie z 2005 roku. Następny album, do bólu przesiąknięty elektroniką This Is War, w ogóle nie miał dobrych piosenek i pod tym względem Love Lust Faith + Dreams bije go na głowę. Pozostaje tylko pytanie, czy o to chodziło grupie zwanej kiedyś alternatywną? O kilka prostych i banalnych piosenek? Jeśli tak – egzamin zdali co najmniej na mocną czwórkę. Do piątki zabrakło czadu i siły. To taki pseudorock dla młodych ludzi. Rytmicznie, elektronicznie (a jakże!), delikatnie, byle nie zakłócić spokoju sąsiadowi za ścianą. Właściwie dynamiczniej jest tylko w singlowym, stadionowym Conquistador i wybrzmiewającym z kosmosu Up In The Air. To dwa murowane hity – proste jak drut, idealne do śpiewania na koncertach. O wspomnianej ewolucji i zapowiadanych eksperymentach na Love Lust Faith + Dreams raczej nie ma mowy. Coś tam być może by się znalazło, ale to tylko drobiazgi. Gdy jednak słyszę emocjonalną, dramatycznie zaśpiewaną balladę End Of All Days, podniosły instrumental (tu elektronika idealnie pasuje) Pyres Of Varanasi z efektownie wplecioną orientalną wokalizą czy bliski stylistyce U2 (z czasów, gdy jeszcze mieli fajne piosenki) Northern Lights – to nie mam pytań. Nawet się cieszę, że poszli w pop, bo to po prostu świetne melodie są. Jeszcze bliższy U2 z lat 80. jest Bright Lights – nic wielkiego, dość błaha piosenka, ale pełna uroku i nieco rozmytego, rozmarzonego klimatu. Szkoda, że nie ma więcej tak udanych utworów. Jednak i tak jest całkiem nieźle. To trochę inne, spokojniejsze granie niż na A Beautiful Lie, jednak jest o niebo lepiej niż na poprzednim krążku. Nie do końca tego oczekiwałem, zwłaszcza po szumnych zapowiedziach wizjonera Jareda, ale trzeba zaakceptować złagodzenie brzmienia i cieszyć się kilkoma dobrymi piosenkami. Tym bardziej, że za kolejne 4 lata Jared Leto, jak sam zapowiedział, przekroczy granice muzyki – więc nie wiadomo, co otrzymamy….
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: