ALICE IN CHAINS
The Devil Put Dinosaurs Here
2013





Alice In Chains to zespół kultowy i nic tego nie zmieni. Powstała w 1987 roku grupa należy do tzw. Wielkiej Czwórki z Seattle (obok Nirvany, Pearl Jam i Soundgarden), która dała podwaliny pod gatunek muzyczny zwany grunge (zniekształcone, „brudne” brzmienie gitar, ponury nastrój, prostota grania, agresja, autodestrukcja i negacja rzeczywistości w tekstach, itd.). Ma na koncie zaledwie 5 albumów studyjnych, co jest wynikiem niezwykle skromnym, nawet uwzględniając kilkuletnią przerwę w działalności w związku ze śmiercią współzałożyciela grupy, wokalisty Layne’a Staleya. Ten najnowszy (drugi, na którym śpiewa William DuVall) właśnie ujrzał światło dzienne.
Przyznam, że nigdy nie rozumiałem fenomenu popularności Alice In Chains, ale z faktami się nie dyskutuje. W latach 90. grupa wyrobiła sobie markę, sprzedała kilkanaście milionów płyt, z czego większość w USA, gdzie dwa krążki dotarły na sam szczyt prestiżowego zestawienia Billboardu (w tym Jar Of Flies – pierwszy minialbum, tzw. EP-ka, która dostąpiła tego zaszczytu). Będąc na topie grupa zamilkła na kilka lat, zaś śmierć Staleya z powodu przedawkowania narkotyków spowodowała zawieszenie działalności. Takie wydarzenia zawsze ugruntowują popularność (casus Nirvany mówi wszystko). Fani czekali, a legenda rosła. Album Black Gives Way To Blue z 2009 roku z nowym wokalistą może nie powalił na kolana, ale prezentował zupełnie przyzwoity poziom. Podobnie jest z krążkiem The Devil Put Dinosaurs Here. Nie potrafię jednoznacznie ocenić tego wydawnictwa. Album jest mroczny i melodyjny, zawiera wszystkie charakterystyczne elementy stylu kapeli (potężne i dołujące riffy, leniwe tempo, monotonia, snujący się, ponury wokal, aura tajemniczości), z pewnością więc spodoba się jej fanom. Czy komuś więcej? Chyba niekoniecznie. Utworom brak wyrazistości i właściwie to jedyny zarzut, który jednak mógłby dotyczyć niemal całej dyskografii Alice In Chains. Oni tak grają – albo się to lubi, albo nie. Tutaj łoją równo i mocno, bez specjalnych uniesień i fajerwerków, ale też bez wstydliwych niedoróbek. To solidna rockowa płyta dla fanów. Pozostali mogą usnąć przy trzeciej czy czwartej identycznej kompozycji. Usnąć nie warto, bo pod koniec są dwa najlepsze kawałki: ciężki, 7-minutowy walec Phantom Limb oraz zamykający zestaw, delikatniejszy, ale bardzo typowy dla grupy Choke. Podobają mi się także promujące album nagrania Hollow i Stone.
„Nie sądzę, byście byli zaskoczeni tym, co usłyszycie. To po prostu my. Ale będzie to jednocześnie coś unikatowego. Album będzie zawierał elementy każdej naszej płyty, ale nie będzie też taki jak one. To kolejny rozdział w książce Alice In Chains i to będzie duży rozdział”, mówił gitarzysta Jerry Cantrell. Jest duży, bo trwa ponad 60 minut. To muzyka, do której trzeba się przyzwyczaić. Polubiłem tę płytę po trzecim odsłuchu, chociaż nadal przeszkadza mi rozlazły śpiew (często niezbyt pasujący do mięsistego grania) i bezbarwność większości kompozycji. Ale taki jest Alice In Chains. Mimo wszystko dobrze, że chłopaki znów nagrywają.
Przyznam, że nigdy nie rozumiałem fenomenu popularności Alice In Chains, ale z faktami się nie dyskutuje. W latach 90. grupa wyrobiła sobie markę, sprzedała kilkanaście milionów płyt, z czego większość w USA, gdzie dwa krążki dotarły na sam szczyt prestiżowego zestawienia Billboardu (w tym Jar Of Flies – pierwszy minialbum, tzw. EP-ka, która dostąpiła tego zaszczytu). Będąc na topie grupa zamilkła na kilka lat, zaś śmierć Staleya z powodu przedawkowania narkotyków spowodowała zawieszenie działalności. Takie wydarzenia zawsze ugruntowują popularność (casus Nirvany mówi wszystko). Fani czekali, a legenda rosła. Album Black Gives Way To Blue z 2009 roku z nowym wokalistą może nie powalił na kolana, ale prezentował zupełnie przyzwoity poziom. Podobnie jest z krążkiem The Devil Put Dinosaurs Here. Nie potrafię jednoznacznie ocenić tego wydawnictwa. Album jest mroczny i melodyjny, zawiera wszystkie charakterystyczne elementy stylu kapeli (potężne i dołujące riffy, leniwe tempo, monotonia, snujący się, ponury wokal, aura tajemniczości), z pewnością więc spodoba się jej fanom. Czy komuś więcej? Chyba niekoniecznie. Utworom brak wyrazistości i właściwie to jedyny zarzut, który jednak mógłby dotyczyć niemal całej dyskografii Alice In Chains. Oni tak grają – albo się to lubi, albo nie. Tutaj łoją równo i mocno, bez specjalnych uniesień i fajerwerków, ale też bez wstydliwych niedoróbek. To solidna rockowa płyta dla fanów. Pozostali mogą usnąć przy trzeciej czy czwartej identycznej kompozycji. Usnąć nie warto, bo pod koniec są dwa najlepsze kawałki: ciężki, 7-minutowy walec Phantom Limb oraz zamykający zestaw, delikatniejszy, ale bardzo typowy dla grupy Choke. Podobają mi się także promujące album nagrania Hollow i Stone.
„Nie sądzę, byście byli zaskoczeni tym, co usłyszycie. To po prostu my. Ale będzie to jednocześnie coś unikatowego. Album będzie zawierał elementy każdej naszej płyty, ale nie będzie też taki jak one. To kolejny rozdział w książce Alice In Chains i to będzie duży rozdział”, mówił gitarzysta Jerry Cantrell. Jest duży, bo trwa ponad 60 minut. To muzyka, do której trzeba się przyzwyczaić. Polubiłem tę płytę po trzecim odsłuchu, chociaż nadal przeszkadza mi rozlazły śpiew (często niezbyt pasujący do mięsistego grania) i bezbarwność większości kompozycji. Ale taki jest Alice In Chains. Mimo wszystko dobrze, że chłopaki znów nagrywają.