ONEREPUBLIC
Native
2013





OneRepublic już na wieki pozostaną facetami od Apologize, wielkiego hitu z 2006 roku, który rok później oszlifował niezwykle modny producent Timbaland – zmienił lekko bit utworu, dodał chórek w tle i umieścił piosenkę na swoim multiplatynowym albumie Shock Value. Grupa nigdy nie powtórzyła tego sukcesu i z pewnością nie powtórzy go żaden utwór z najnowszego, trzeciego albumu Native. Od lat wiadomo, że muzycy potrafią pisać melodyjne popowe (pop-rockowe?) piosenki. Niestety te najnowsze są w większości miałkie i nijakie, wystarczy posłuchać singlowej Feel Again. Szczęśliwie album promuje też drugi utwór If I Lose Myself, znacznie ciekawszy, choć też daleki od ideału.
Native to typowa konfekcja muzyczna. Słucha się tego nawet miło i sympatycznie, ale kompletnie nic nie zostaje w pamięci. Typowy muzak. Muzyka tła. Nie przeszkadza, ale też nie fascynuje. Piosenki dość jednorodne stylistycznie, które po kwadransie niemiłosiernie nudzą. Jednak trochę szkoda byłoby wyłączyć płytę, bo obok tych kompletnie nietrafionych są tu też nagrania całkiem dobre, i to właśnie na samym końcu. Polecam zwłaszcza przebojowy, wpadający w ucho i naprawdę ładny Something I Need oraz stonowany, wręcz gospelowy Preacher. Mogą umknąć uwadze, bo wszystko razem zlewa się w bezbarwną popową masę i trzeba dużej koncentracji, by coś fajnego wyłowić.
„Jeśli dokładnie przysłuchacie się tym kawałkom, zauważycie różnicę. Ta muzyka nie brzmi jak OneRepublic. Na naszej trzeciej płycie poszliśmy w kierunku rocka, ale nie zapomnieliśmy, jak pisze się chwytliwe, przebojowe piosenki”, tak mówią o albumie członkowie zespołu. Może inaczej rozumiemy słowo „rock”? Tak czy inaczej panowie trochę przedobrzyli. Pracowali ponad 3 lata i nie potrafili nadać kompozycjom charakteru i wyrazistości. Może za bardzo chcieli?
Native to typowa konfekcja muzyczna. Słucha się tego nawet miło i sympatycznie, ale kompletnie nic nie zostaje w pamięci. Typowy muzak. Muzyka tła. Nie przeszkadza, ale też nie fascynuje. Piosenki dość jednorodne stylistycznie, które po kwadransie niemiłosiernie nudzą. Jednak trochę szkoda byłoby wyłączyć płytę, bo obok tych kompletnie nietrafionych są tu też nagrania całkiem dobre, i to właśnie na samym końcu. Polecam zwłaszcza przebojowy, wpadający w ucho i naprawdę ładny Something I Need oraz stonowany, wręcz gospelowy Preacher. Mogą umknąć uwadze, bo wszystko razem zlewa się w bezbarwną popową masę i trzeba dużej koncentracji, by coś fajnego wyłowić.
„Jeśli dokładnie przysłuchacie się tym kawałkom, zauważycie różnicę. Ta muzyka nie brzmi jak OneRepublic. Na naszej trzeciej płycie poszliśmy w kierunku rocka, ale nie zapomnieliśmy, jak pisze się chwytliwe, przebojowe piosenki”, tak mówią o albumie członkowie zespołu. Może inaczej rozumiemy słowo „rock”? Tak czy inaczej panowie trochę przedobrzyli. Pracowali ponad 3 lata i nie potrafili nadać kompozycjom charakteru i wyrazistości. Może za bardzo chcieli?