will.i.am
#willpower
2013
Amerykański raper, multiinstrumentalista i producent William James Adams Jr., czyli w skrócie po prostu will.i.am, co kilka lat raczy nas swoimi autorskimi płytami (niezależnie od tych wydawanych jako Black Eyed Peas). Trudno mi komentować muzykę, której nie lubię, ale czasem należy podjąć wyzwanie, zwłaszcza w przypadku postaci tak poważanej w branży jak will.i.am. Fenomen jego popularności wykracza poza moje rozumienie, ale w końcu każda muzyka ma swoich odbiorców. Dance czy electropop walony na jedno kopyto także. O ile uciekam jak najdalej słysząc takiego np. Pitbulla, o tyle popularność Black Eyed Peas (ponad 50 mln sprzedanych płyt) budzi szacunek i każe przynajmniej wysłuchać tego, co proponują will.i.am i Fergie razem i osobno. Ich muzyka to znak czasów. Niestety.
Patrząc na listę gości zaproszonych do współpracy przy #willpower wychodzi na to, że niemal każdy chce śpiewać z tym facetem. Niemal – bo brak Rihanny czy Alicii Keys, ale w duecie z will.i.am prezentują się m.in. Britney Spears, Justin Bieber, Miley Cyrus, Nicole Scherzinger, Chris Brown, a nawet… Jennifer Lopez i Mick Jagger w utworze T.H.E. (The Hardest Ever), który wydano na singlu pod koniec 2011 roku – miał promować album (już wtedy trwały prace), na którym się ostatecznie nie znalazł. Jednak i bez tego duetów na #willpower jest wystarczająco dużo. I całe szczęście, bo trochę ratują to nudne wydawnictwo. Solowe utwory will.i.ama nawet nie są godne linijki tekstu, więc je przemilczę. Tandetne, odhumanizowane, komputerowe granie, bez polotu i pomysłu. Gdzieś tam nośny refren, gdzieś trochę hip-hopu, ale wszystko podane w niestrawnej, monotonnej, identycznej polewie dance’owego electropopu. Brrrrr. A kiedyś to był taki fajny facet, robił naprawdę dobre rzeczy z Black Eyed Peas (posłuchajcie Shut Up, a potem włączcie którykolwiek kawałek z #willpower). Wiadomość dobra jest taka, że płyta jest jednak ciekawsza niż ostatni album jego grupy. Zaczyna się od zmyłki – subtelne, niespełna 2-minutowe Good Morning z „żywymi” instrumentami stanowi delikatne wprowadzenie do koszmaru. Myślałem, że pomyliłem płyty, ale już drugi utwór sprowadza na ziemię. Pięknie robi się jeszcze tylko raz, pod sam koniec albumu: Smile Mona Lisa to najładniejsza piosenka will.i.ama ever. Gitara akustyczna, smyczki, delikanty wokal i niebiańskie tło tworzone przez Nicole Scherzinger (której wcześniejszego utworu Far Away From Home nie da się słuchać). Majstersztyk. Zupełnie nie w stylu will.i.ama, ale tą piosenką artysta dowodzi, że potrafi i tak. Ostatnie nagranie, pulsujące Bang Bang jest już bardziej typowe. To piosenka wykorzystana w filmie Wielki Gatsby. Jest taneczna, ale zaśpiewana z klasą, jakiej brakuje większości pozostałych kawałków. Niestety, oba te utwory są dodane tylko do wersji deluxe płyty, więc w zasadzie nie powinny się liczyć, a bez nich #willpower to mizerniutki krążek. Nie wiem, gdzie ten power. Wiem, że trudno gościowi od tanecznej muzy robić zarzut, że się powtarza, ale gdzieś zatracił granicę między sztuką a kiczem. Po prostu brak tu dobrych melodii, nawet jeśli powstają za naciśnięciem guzika. Udało się tylko w dwóch przypadkach i oba te nagrania promują wydawnictwo (to takie drobne oszustwo: kupcie całą płytę, bo są tu tylko takie świetne numery – a to nieprawda): This Is love w duecie z Holenderką Evą Simons (która od ponad 3 lat wydaje single, kręci teledyski, ale jakoś nie może stworzyć całego albumu) i Scream And Shout nagrany z Britney Spears – to mój taneczny faworyt z całego zestawu, do tego opatrzony atrakcyjnym wideoklipem (co akurat jest normą w przypadku will.i.ama).
Rozpędziłem się i niechcący o słabym albumie napisałem więcej, niż o wielu dobrych. Nie wątpię, że #willpower i tak odniesie sukces. Takie czasy. Taneczne rytmy dają wiosennego kopa i idealnie sprawdzą się w klubach czy dyskotekach. Co z tego, że to artystyczne zero, że słabe melodie, że wszystko takie samo i już było sto razy. Jest rytm – jest zabawa. Dzisiaj wystarczy nastawić automat i jest super. Szkoda. will.i.am uciekł w tandetę i niedługo będę go unikał tak samo jak Pitbulla. Bo to podobny poziom. Ratuje go, że na single wybrał naprawdę najlepsze kawałki. Jak na razie, bo jak znam życie – tych singli będzie jeszcze cała masa.
Patrząc na listę gości zaproszonych do współpracy przy #willpower wychodzi na to, że niemal każdy chce śpiewać z tym facetem. Niemal – bo brak Rihanny czy Alicii Keys, ale w duecie z will.i.am prezentują się m.in. Britney Spears, Justin Bieber, Miley Cyrus, Nicole Scherzinger, Chris Brown, a nawet… Jennifer Lopez i Mick Jagger w utworze T.H.E. (The Hardest Ever), który wydano na singlu pod koniec 2011 roku – miał promować album (już wtedy trwały prace), na którym się ostatecznie nie znalazł. Jednak i bez tego duetów na #willpower jest wystarczająco dużo. I całe szczęście, bo trochę ratują to nudne wydawnictwo. Solowe utwory will.i.ama nawet nie są godne linijki tekstu, więc je przemilczę. Tandetne, odhumanizowane, komputerowe granie, bez polotu i pomysłu. Gdzieś tam nośny refren, gdzieś trochę hip-hopu, ale wszystko podane w niestrawnej, monotonnej, identycznej polewie dance’owego electropopu. Brrrrr. A kiedyś to był taki fajny facet, robił naprawdę dobre rzeczy z Black Eyed Peas (posłuchajcie Shut Up, a potem włączcie którykolwiek kawałek z #willpower). Wiadomość dobra jest taka, że płyta jest jednak ciekawsza niż ostatni album jego grupy. Zaczyna się od zmyłki – subtelne, niespełna 2-minutowe Good Morning z „żywymi” instrumentami stanowi delikatne wprowadzenie do koszmaru. Myślałem, że pomyliłem płyty, ale już drugi utwór sprowadza na ziemię. Pięknie robi się jeszcze tylko raz, pod sam koniec albumu: Smile Mona Lisa to najładniejsza piosenka will.i.ama ever. Gitara akustyczna, smyczki, delikanty wokal i niebiańskie tło tworzone przez Nicole Scherzinger (której wcześniejszego utworu Far Away From Home nie da się słuchać). Majstersztyk. Zupełnie nie w stylu will.i.ama, ale tą piosenką artysta dowodzi, że potrafi i tak. Ostatnie nagranie, pulsujące Bang Bang jest już bardziej typowe. To piosenka wykorzystana w filmie Wielki Gatsby. Jest taneczna, ale zaśpiewana z klasą, jakiej brakuje większości pozostałych kawałków. Niestety, oba te utwory są dodane tylko do wersji deluxe płyty, więc w zasadzie nie powinny się liczyć, a bez nich #willpower to mizerniutki krążek. Nie wiem, gdzie ten power. Wiem, że trudno gościowi od tanecznej muzy robić zarzut, że się powtarza, ale gdzieś zatracił granicę między sztuką a kiczem. Po prostu brak tu dobrych melodii, nawet jeśli powstają za naciśnięciem guzika. Udało się tylko w dwóch przypadkach i oba te nagrania promują wydawnictwo (to takie drobne oszustwo: kupcie całą płytę, bo są tu tylko takie świetne numery – a to nieprawda): This Is love w duecie z Holenderką Evą Simons (która od ponad 3 lat wydaje single, kręci teledyski, ale jakoś nie może stworzyć całego albumu) i Scream And Shout nagrany z Britney Spears – to mój taneczny faworyt z całego zestawu, do tego opatrzony atrakcyjnym wideoklipem (co akurat jest normą w przypadku will.i.ama).
Rozpędziłem się i niechcący o słabym albumie napisałem więcej, niż o wielu dobrych. Nie wątpię, że #willpower i tak odniesie sukces. Takie czasy. Taneczne rytmy dają wiosennego kopa i idealnie sprawdzą się w klubach czy dyskotekach. Co z tego, że to artystyczne zero, że słabe melodie, że wszystko takie samo i już było sto razy. Jest rytm – jest zabawa. Dzisiaj wystarczy nastawić automat i jest super. Szkoda. will.i.am uciekł w tandetę i niedługo będę go unikał tak samo jak Pitbulla. Bo to podobny poziom. Ratuje go, że na single wybrał naprawdę najlepsze kawałki. Jak na razie, bo jak znam życie – tych singli będzie jeszcze cała masa.