IGGY AND THE STOOGES
Ready To Die
2013
Nowy album Iggy’ego Popa, jeszcze do tego pod nazwą The Stooges, trzeba odnotować jako ważne wydarzenie. Przypuszczam nawet, że wielu recenzentów wysłucha na klęczkach i zawczasu pochwali. Iggy Pop to bowiem na scenie muzycznej postać wyjątkowa. Prekursor punk rocka (zwany zresztą „ojcem chrzestnym punka”), początkowo wokalista i lider grupy The Stooges, niegrzeczne dziecko rocka (na koncertach zespołu był wyjątkowo dziki i prowokujący), tak naprawdę nigdy nie zrobił kariery, na jaką zasługiwał. Nawet gdy wydawał albumy solowe i był szanowany przez tzw. branżę, nie miał pamiętnych, ponadczasowych hitów (może poza The Passenger). Zawsze lubił zaskakiwać i robi to do dzisiaj. 10 lat temu reaktywował The Stooges, zaś jego ostatnie dokonania wprawiały w osłupienie (album Préliminaires z refleksyjną, lekko jazzującą muzyką, do tego częściowo w języku francuskim, co tak mu się spodobało, że trzy lata później, w 2012 roku, wydał płytę Après z coverami francuskich, i nie tylko, klasyków – śpiewa tam piosenki Joe Dassina, Edith Piaf, Serge’a Gainsbourga i Georges’a Brassensa, a także Beatlesów i Sinatry). Tak oto doszliśmy do roku 2013, kiedy to Iggy Pop pod szyldem Iggy And The Stooges wydał kolejny krążek. Od debiutu kapeli minęły 44 lata.
Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałem zachwytów nad twórczością tego pana. Ready To Die to dokładnie taka płyta, jak wiele innych krążków Popa (oczywiście mówię o produkcji rockowej, czy nawiązując do pseudonimu Jamesa Osterberga – pop-rockowej, bez francuskich eksperymentów). Sarkastyczne teksty, proste melodie, raczej niezapamiętywalne, kompozycje dość podobne do siebie, żadna nie powala, żadna nie ma potencjału, by radia zrobiły z niej przebój, ale wszystko to na przyzwoitym poziomie wykonawczym, bo do tego facet nas przyzwyczaił. Iggy śpiewa od lat tak samo – tutaj nie jest ani gorzej, ani lepiej. Brzmienie przybrudzone, garażowe, pasujące do klimatu nagrań. Utworów jest 10, zaledwie 35 minut muzyki, ale jak na starych punkowców to i tak sporo. Panowie dają czadu, łoją niemal bez wytchnienia, zupełnie jakby mieli po 20, a nie 70 lat. Z tych podobnych i niezbyt urokliwych utworów wyróżniłbym kompozycję tytułową – Ready To Die ma to coś, czego próżno szukać w innych piosenkach. Dobra melodia, świetna konstrukcja, nośny refren, wszystko na miejscu. Pod koniec albumu dwie zalatujące country ballady – staruszek się zmęczył, miał prawo więc trzeba mu wybaczyć. Także tę trzecią ze środka albumu. I bez tej trójki ognia jest wystarczająco dużo. Fani Popa będą zachwyceni. Reszta nawet nie zauważy.
Szczerze mówiąc nigdy nie rozumiałem zachwytów nad twórczością tego pana. Ready To Die to dokładnie taka płyta, jak wiele innych krążków Popa (oczywiście mówię o produkcji rockowej, czy nawiązując do pseudonimu Jamesa Osterberga – pop-rockowej, bez francuskich eksperymentów). Sarkastyczne teksty, proste melodie, raczej niezapamiętywalne, kompozycje dość podobne do siebie, żadna nie powala, żadna nie ma potencjału, by radia zrobiły z niej przebój, ale wszystko to na przyzwoitym poziomie wykonawczym, bo do tego facet nas przyzwyczaił. Iggy śpiewa od lat tak samo – tutaj nie jest ani gorzej, ani lepiej. Brzmienie przybrudzone, garażowe, pasujące do klimatu nagrań. Utworów jest 10, zaledwie 35 minut muzyki, ale jak na starych punkowców to i tak sporo. Panowie dają czadu, łoją niemal bez wytchnienia, zupełnie jakby mieli po 20, a nie 70 lat. Z tych podobnych i niezbyt urokliwych utworów wyróżniłbym kompozycję tytułową – Ready To Die ma to coś, czego próżno szukać w innych piosenkach. Dobra melodia, świetna konstrukcja, nośny refren, wszystko na miejscu. Pod koniec albumu dwie zalatujące country ballady – staruszek się zmęczył, miał prawo więc trzeba mu wybaczyć. Także tę trzecią ze środka albumu. I bez tej trójki ognia jest wystarczająco dużo. Fani Popa będą zachwyceni. Reszta nawet nie zauważy.