SUICIDE BOMBERS
Criminal Record
2012
Dawno nie słyszałem tak energetycznej muzyki jak ta zawarta na debiutanckim krążku młodzików z Norwegii. Hard rock zmieszany z rock’n’rollem, nad którym unosi się duch punk rocka. Krótkie, szybkie, dynamiczne numery składają się na przebojowy album, który jakoś nie chce wyjść z odtwarzacza, zwłaszcza w samochodzie. Jest w tym moc, jest świeżość, radość z grania, jest odrobina buntu i prowokacji (popatrzcie na okładkę czy choćby nazwę zespołu) oraz cała masa zaraźliwych melodii i gitarowych riffów. Trudno wyróżnić poszczególne kawałki, bo wszystkie są podobne, ale to akurat nie zarzut w przypadku tego wydawnictwa. Tak ma być. To proste granie dla prostych ludzi. Bez zbędnych udziwnień i eksperymentów. Ostra jazda na maksa. Nic dziwnego, że kwartet z Oslo reklamowano jako najbardziej wybuchowa rock’n’rollowa kapela w historii. W pierwszym utworze, swoistym intro do płyty, tajemniczy głos przedstawia muzyków jako bożych posłańców z innego świata zesłanych, aby wskrzesić od dawna krwawiące ciało rock’n’rolla. Żarty żartami, ale chłopaki naprawdę dają radę. Entuzjazm bijący z ich grania trochę przypomina ten z początków kariery AC/DC, a potem wielu ich austalijskich czy też szwajcarskich naśladowców. Suicide Bombers Ameryki nie odkryli, ale nagrali dobry, drapieżny rockowo-rock’n’rollowy album. Zabrać do auta i w drogę!