LITA FORD
Living Like A Runaway
2012
Ikona kobiecego gitarowego rocka Lita Ford wydała w 2012 roku znakomity album. No proszę, kolejna ikona… Jak tylko kobieta łapie za gitarę to zaraz zyskuje jakiś mocny przydomek. Czy komuś Ford kojarzy się z Litą? I kto to do cholery jest Lita Ford? Mało kto już dzisiaj pamięta, że ta pani w wieku zaledwie 16 lat (!) zadebiutowała w grupie Runaways (ci od hitu Cherry Bomb) u boku wokalistki Joan Jett, kojarzonej z późniejszym przebojem I Love Rock’n’Roll, jednak Lita nie miała tyle szczęścia. Zaśpiewała Close My Eyes Forever z Ozzym Osbournem, ale innych hitów nie miała. Mimo to jej solowe płyty były dość solidne, i choć ostatnio nagrywa rzadko, to niedawno wydała swój najlepszy krążek.
Okładka albumu Living Like A Runaway wiele obiecuje. Jest kusząca i zdecydowanie rockowa. Tak właśnie powinna wyglądać ikona rocka. Co z tego, że po 50-tce, skoro wygląda połowę młodziej? Zresztą kto rockmanom zagląda w kalendarz? Oni są jak wino. I Lita jest tego najlepszym przykładem. Jej nowe piosenki nie są specjalnie oryginalne ani odkrywcze, ale mają w sobie tyle ognia, że aż miło posłuchać. Zwłaszcza po poprzednim, bezbarwnym, pełnym słabych kompozycji albumie Wicked Wonderland. Zaczyna się od petardy Branded, po której następuje jeszcze lepszy Hate. Dobre tempo, dobra melodia, wokal jak za najlepszych lat. Jest czad i energia. Właściwie tak już pozostaje do samego końca. Oczywiście nie wszystkie piosenki są udane, ale też brak jakichś wyjątkowych gniotów. Jest dość równo i więcej niż przyzwoicie. To nieco lżejsza odmiana metalu, taka do zanucenia i przytupywania nóżką w rytm sprawnie pracującej sekcji. Tytułowy numer to typowy pop-rockowy hicior, gdyby tylko radia grywały taką muzę. Ale do tego trzeba nazywać się Bon Jovi albo jakoś podobnie. Ale muzycznie są tu lepsze kawałki, polecam zwłaszcza Relentless i Devil In My Head – oba mocne i drapieżne, oraz zrobiony z orkiestrowym rozmachem wolny i majestatyczny Asylum. Lita Ford dawno nie była w takiej formie. Powiem nawet, że nigdy nie była tak świetna. Może za czasów Runaways, ale to zbyt odległa historia.
Okładka albumu Living Like A Runaway wiele obiecuje. Jest kusząca i zdecydowanie rockowa. Tak właśnie powinna wyglądać ikona rocka. Co z tego, że po 50-tce, skoro wygląda połowę młodziej? Zresztą kto rockmanom zagląda w kalendarz? Oni są jak wino. I Lita jest tego najlepszym przykładem. Jej nowe piosenki nie są specjalnie oryginalne ani odkrywcze, ale mają w sobie tyle ognia, że aż miło posłuchać. Zwłaszcza po poprzednim, bezbarwnym, pełnym słabych kompozycji albumie Wicked Wonderland. Zaczyna się od petardy Branded, po której następuje jeszcze lepszy Hate. Dobre tempo, dobra melodia, wokal jak za najlepszych lat. Jest czad i energia. Właściwie tak już pozostaje do samego końca. Oczywiście nie wszystkie piosenki są udane, ale też brak jakichś wyjątkowych gniotów. Jest dość równo i więcej niż przyzwoicie. To nieco lżejsza odmiana metalu, taka do zanucenia i przytupywania nóżką w rytm sprawnie pracującej sekcji. Tytułowy numer to typowy pop-rockowy hicior, gdyby tylko radia grywały taką muzę. Ale do tego trzeba nazywać się Bon Jovi albo jakoś podobnie. Ale muzycznie są tu lepsze kawałki, polecam zwłaszcza Relentless i Devil In My Head – oba mocne i drapieżne, oraz zrobiony z orkiestrowym rozmachem wolny i majestatyczny Asylum. Lita Ford dawno nie była w takiej formie. Powiem nawet, że nigdy nie była tak świetna. Może za czasów Runaways, ale to zbyt odległa historia.