ASTRA
Black Chord
2012
Gdy kwintet z San Diego wydał w 2009 roku swój debiutancki album The Weirding, przeżyłem prawdziwą podróż w czasie. Astra zaoferowała rock progresywny w najbardziej możliwym klasycznym wydaniu, z melotronem, moogiem i rozbudowanymi improwizacjami gitarowymi. Poczułem się jak na którymś z koncertów wczesnego Pink Floyd, kiedy jeszcze ich muzykę określano mianem psychodelicznej. Absolutnie genialne wydawnictwo. Nic dziwnego, że z niecierpliwością czekałem na kolejny krążek Kalifornijczyków. Nie liczyłem na powtórkę debiutu, bo nic dwa razy się nie zdarza, ale chociaż na podobną dawkę emocji. Nie rozczarowałem się. Black Chord zawiera muzykę na poziomie nieosiągalnym dla wielu zespołów. I jeszcze jedno – w radiu tego nie usłyszycie. Oni wolą lansować tandetę i miernotę, bo tak łatwiej. Muzykę z duszą trzeba samemu wynajdywać i słuchać w domowym zaciszu.
Zastanawiam się, co napisać o tej płycie. Albo do kogo kierować swoje wrażenia, bo jeśli wśród wpływów i inspiracji wymienię trzy nazwy: Pink Floyd (wczesny), King Crimson (też wczesny) i Van Der Graaf Generator, to miłośnicy starych brzmień nic więcej nie potrzebują. Młodzi ludzie, dla których te nazwy nic nie znaczą, nie zadadzą sobie trudu sięgnięcia po ten album. Trudno, ich strata. Wyrafinowana i wysmakowana muzyka nie jest dla każdego. Black Chord przynosi zaledwie 6 kompozycji. Nie są tak mroczne i monumentalne jak te z debiutu, ale hipnotyzują równie mocno. Instrumentalny, majestatyczny Cocoon wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój, zaś następująca po nim wielobarwna, tytułowa suita jest najmocniejszym punktem zestawu. 15 minut prawdziwej artrockowej rozkoszy. Potem jest bardziej przyziemnie, bez specjalnej ekstazy (chociaż delikatny Drift potrafi zaczarować), która powraca w zamykającym krążek 9-minutowym utworze Barefoot In The Head. I to tyle. Debiut trwał prawie 80 minut, powtórka jest bardziej oszczędna. Mam tylko nadzieję, że muzycy zaczną wydawać swe wyjątkowe albumy częściej niz co 3 lata. Już nie mogę się doczekać następnego….
Zastanawiam się, co napisać o tej płycie. Albo do kogo kierować swoje wrażenia, bo jeśli wśród wpływów i inspiracji wymienię trzy nazwy: Pink Floyd (wczesny), King Crimson (też wczesny) i Van Der Graaf Generator, to miłośnicy starych brzmień nic więcej nie potrzebują. Młodzi ludzie, dla których te nazwy nic nie znaczą, nie zadadzą sobie trudu sięgnięcia po ten album. Trudno, ich strata. Wyrafinowana i wysmakowana muzyka nie jest dla każdego. Black Chord przynosi zaledwie 6 kompozycji. Nie są tak mroczne i monumentalne jak te z debiutu, ale hipnotyzują równie mocno. Instrumentalny, majestatyczny Cocoon wprowadza słuchacza w odpowiedni nastrój, zaś następująca po nim wielobarwna, tytułowa suita jest najmocniejszym punktem zestawu. 15 minut prawdziwej artrockowej rozkoszy. Potem jest bardziej przyziemnie, bez specjalnej ekstazy (chociaż delikatny Drift potrafi zaczarować), która powraca w zamykającym krążek 9-minutowym utworze Barefoot In The Head. I to tyle. Debiut trwał prawie 80 minut, powtórka jest bardziej oszczędna. Mam tylko nadzieję, że muzycy zaczną wydawać swe wyjątkowe albumy częściej niz co 3 lata. Już nie mogę się doczekać następnego….