STRANGLERS
Giants
2012
Mam wrażenie, że The Stranglers istnieją od zawsze. Ta kultowa brytyjska grupa zaczynała w latach 70. jako formacja punkrockowa, potem była krótka przygoda z new romantic (wielki hit Midnight Summer Dream, albumy La Folie i Feline), by wreszcie skończyć jako zespół rockowy z charakterystycznym „metalowym” brzmieniem gitary basowej J.J. Burnela. Przyznam uczciwie, że chociaż bardzo lubiłem tę formację w latach 70/80, jednak po odejściu wokalisty Hugh Cornwella przestałem śledzić jej losy. Tymczasem muzycy, mimo 60-tki na karku i zapowiedzi sprzed kilku lat o końcu aktywności koncertowej, wyruszyli w trasę, mają się całkiem dobrze i w 2012 roku, po 6-letniej przerwie, przypomnieli o sobie udanym albumem Giants. Udanym dla tych, którzy lubią grupę. Nieco nudnym dla wszystkich pozostałych, którzy grupy nie kojarzą. Czy zyskają nowych fanów? Wątpię. Nie te czasy, nie te gusty, nie ta młodzież. To nie płyta dla nastolatków tylko dla ich rodziców. Pełna energii i dynamizmu, bogata w melodie, ale hitów z tego nie będzie. Nie dlatego, że brak potencjału – raczej dlatego, że radia nie grają takiej muzy. Tam króluje plastik. Tymczasem Dusiciele zaczynają bardzo ostro – od instrumentalnego Another Camden Afternoon. To bardzo reprezentatywny kawałek jeśli chodzi o brzmienie grupy. Zaraz potem 6-minutowy killer, pełen żaru i ognia Freedom Is Insane – i niech Was nie zwiedzie delikatny początek. Świetny kawałek z klawiszami niemal żywcem wyjętymi z wczesnych The Doors. Później robi się trochę nudnawo, melodie są dość monotonne i nie porywają, ale nie będę narzekał, bo jak na starych dziadków panowie dają radę. Jest raz szybciej (Lowlands), raz wolniej (My Fickle Resolve), funkowo (Time Was Once On My Side), elektronicznie (Mercury Rising), mamy nawet rockujące tango (Adios) i coś pomiędzy R&B i rockabilly (15 Steps), w sumie więc czas mija całkiem miło przy tym albumie. Chociaż po dwóch starterach apetyt miałem znacznie większy….