HEART
Fanatic
2012
Uwielbiam, gdy stara, znana od lat kapela, po której nie oczekuję już niczego wielkiego, totalnie zaskakuje i nagrywa nagle rewelacyjny album. Niedawno takim miłym zaskoczeniem był dla mnie nowy krążek zasłużonej dla amerykańskiego rocka grupy Heart, kojarzonej raczej z soft rockiem dla kowbojów niż ostrym graniem a la Led Zeppelin. Zespół założony w Seattle przez siostry Ann i Nancy Wilson zdobył popularność w latach 70. (ówczesny przebój Barracuda zachwyca do dzisiaj), kiedy prezentował mocne, typowo hardrockowe brzmienie, które nieco zatracił w kolejnej dekadzie. Na szczęście w XXI wieku czas eksperymentów się skończył i Heart ponownie brzmi mocno i potężnie. Wrócił duch Led Zeppelin i hardrockowy feeling z początku kariery. Trochę to zaskakuje w przypadku pań z 60-tką na karku, ale kobietom przecież się nie zagląda w metrykę, a rock jest niczym wino – tutaj liczy się doświadczenie, którego siostrom Wilson nie brakuje, a wiek może być tylko atutem.
Początek albumu po prostu zabija. Nie tylko pod względem siły rażenia, ale wszystkich drobnych elementów, które współgrają: znakomita produkcja, bogata aranżacja, nieco brudne, ale jednocześnie bardzo nowoczesne brzmienie. Utwór tytułowy poraża swą mocą. Mięsiste riffy, garażowy klimat i ciężar, jakiego nie powstydziliby się wielcy klasycy hard rocka. Drugi numer Dear Old America zaczyna się spokojnie – smyczki, leniwy wokal, ale to tylko zmyłka. Mija półtorej minuty i mamy rockową rewoltę – znów jest ostro i dynamicznie. I tak jest na tym krążku. Zmiany tempa, nastroju, wiele pomysłów i sporo naprawdę niezłych kompozycji. Czy to balladowych i delikatnych (jak Walkin’ Good, w którym gościnnie śpiewa Kanadyjka Sarah McLachlan, Rock Deep czy rozkręcacjąca się Corduroy Road), czy tych typowo rockowych (Mashallah!, Skin And Bones, Beautiful Broken) i przebojowych (Zingaro, A Million Miles). Tak naprawdę to hitów z tego raczej nie będzie, ale wcale nie szkodzi. Wiekszość materiału trzyma wysoki poziom i to jest najważniejsze. Dobrze się tej płyty słucha, chociaż trudno zapamiętać poszczególne kompozycje. Brak tu typowego killera, ale i tak Fanatic nie wolno przegapić, bo to jeden z ciekawszych (hard)rockowych albumów minionego roku. Nawet jeśli momentami jest za bardzo soft.
Początek albumu po prostu zabija. Nie tylko pod względem siły rażenia, ale wszystkich drobnych elementów, które współgrają: znakomita produkcja, bogata aranżacja, nieco brudne, ale jednocześnie bardzo nowoczesne brzmienie. Utwór tytułowy poraża swą mocą. Mięsiste riffy, garażowy klimat i ciężar, jakiego nie powstydziliby się wielcy klasycy hard rocka. Drugi numer Dear Old America zaczyna się spokojnie – smyczki, leniwy wokal, ale to tylko zmyłka. Mija półtorej minuty i mamy rockową rewoltę – znów jest ostro i dynamicznie. I tak jest na tym krążku. Zmiany tempa, nastroju, wiele pomysłów i sporo naprawdę niezłych kompozycji. Czy to balladowych i delikatnych (jak Walkin’ Good, w którym gościnnie śpiewa Kanadyjka Sarah McLachlan, Rock Deep czy rozkręcacjąca się Corduroy Road), czy tych typowo rockowych (Mashallah!, Skin And Bones, Beautiful Broken) i przebojowych (Zingaro, A Million Miles). Tak naprawdę to hitów z tego raczej nie będzie, ale wcale nie szkodzi. Wiekszość materiału trzyma wysoki poziom i to jest najważniejsze. Dobrze się tej płyty słucha, chociaż trudno zapamiętać poszczególne kompozycje. Brak tu typowego killera, ale i tak Fanatic nie wolno przegapić, bo to jeden z ciekawszych (hard)rockowych albumów minionego roku. Nawet jeśli momentami jest za bardzo soft.