
Taki Real jak dzisiaj na Bernabéu chciałbym częściej oglądać w lidze hiszpańskiej. Wprawdzie przez pierwsze pół godziny zastanawiałem się, dlaczego tak wielcy gracze nie potrafią trafić piłką w wielki prostokąt o szerokości ponad 7 metrów, ale dalszy przebieg spotkania wynagrodził tę nieskuteczność. Który to już raz Królewscy muszą najpierw stracić bramkę żeby potem zagrać świetnie? Tak się stało w 31 minucie. Nie ma to jak
podrażniona ambicja. Real wziął się do roboty i do przerwy prowadził 2-1 po karnym wykorzystanym przez Kakę. Wcześniej wyrównał Gonzalo Higuaín zdobywając jedną z
najpiękniejszych bramek sezonu.
Miło było dzisiaj patrzeć nie tylko na ten cudowny strzał, ale w ogóle grę Argentyńczyka (dla mnie zawodnik meczu), który zaliczył też asystę przy golu Cristiano Ronaldo. Crack wszedł dopiero w drugiej połowie, wtedy też pojawili się na boisku Ángel Di María i Mesut Özil, oszczędzani przed Ligą Mistrzów. Akcje Blancos nabrały płynności, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że
tempo meczu nie było zabójcze. Real go nie forsował, ale swoje zrobił – kontrolował mecz, stwarzał okazje, zawodziło tylko wykończenie. Jednak czy można narzekać na drużynę, która oddała ponad
30 strzałów na bramkę rywala? Nie wypada. Tym bardziej, że brak skuteczności zawodnicy wynagrodzili z nawiązką w ostatnich 10 minutach spotkania. Wtedy padły aż 3 gole. Najpierw CR7 wykończył piękną akcję Higuaína, następnie sam podał do Özila, a chwilę później to samo zrobił Di María. Nie pamiętam, kiedy ostatnio Niemiec zdobył dwie bramki, ale nigdy nie zrobił tego w niespełna 5 minut. Brawa dla drużyny, że grała do końca i wreszcie
ustrzeliła manitę, co w tym sezonie zdarza się zbyt rzadko. Gdyby jeszcze Królewscy prezentowali się podobnie w meczach wyjazdowych….