COHEED AND CAMBRIA The Afterman: Descension

Coheed Cambria Afterman Descension recenzjaCOHEED AND CAMBRIA
The Afterman: Descension
2013

Czy znacie takie kapele, które grają całkiem przyzwoicie, ale ich wokalista ma tak denerwujący styl śpiewania, że odbiera całą przyjemność obcowania z muzyką grupy? Kiedyś długo przyzwyczajałem się do frontmanów Iron Maiden i Dream Theater. Teraz mam taki sam problem z nowojorskim Coheed And Cambria. To bardzo dziwny zespół – od kilkunastu nagrywa powiązane ze sobą albumy koncepcyjne o tematyce fantastycznonaukowej, a bohaterami ich opowieści są małżonkowie Kilgannon o imionach Coheed i Cambria oraz ich syn Claudio. Żeby jeszcze bardziej wszystko zagmatwać dodam, że zamykająca 5-płytową sagę płyta Year of The Black Rainbow z 2010 roku jest chronologicznie jej pierwszą częścią (!). Teraz grupa snuje nową historię pod nazwą The Afterman, będącą niejako prequelem wspomnianej sagi. Po ubiegłorocznym albumie The Afterman: Ascension wydała właśnie kontynuację pod tytułem The Afterman: Descension. Nowy krążek może nie jest aż tak przegadany jak jego poprzednik (aczkolwiek nie założyłbym się o to), lecz muzycznie to dokładnie ten sam klimat, z charakterystyczną dla zespołu progresywną estetyką i częstymi (zbyt częstymi) zmianami tempa. Szczerze mówiąc po wysłuchaniu nowej płyty mam mocno mieszane uczucia. Coheed And Cambria nigdy do mnie nie trafiał ze swoim przesłaniem. Nie chodzi o pokręcone historie zawarte w tekstach – myślę o trudnej do zdefiniowania muzyce. Doceniam niektóre kompozycje ale całościowo nie jestem w stanie polubić żadnej płyty zespołu. Denerwują mnie rwane motywy i zmiany melodii w momencie, gdy zaczyna być fajnie. O wokalu nawet nie wspomnę, bo ktoś powie, że jestem uprzedzony. Nie jestem, ale Sancheza albo się kocha, albo nienawidzi. Ja go nie kocham…. Za mało tu czystego grania, solówki są krótkie i nawet jeśli fascynują, jak w The Hard Sell, to po kilkunastu sekundach już jest po sprawie – wchodzi wokal i nad wszystkim dominuje. Z kolei jeśli melodia jest łatwiejsza (Dark Side Of Me), to mdła i bez wyrazu. Najbardziej mi podchodzi dynamiczny Gravity’s Union, ale to takie szukanie na siłę. Tak naprawdę to zupełnie nie mój rodzaj grania. Fanom się spodoba, bo bardzo przypomina pierwszą część opowieści, natomiast wielbiciele przestrzeni w muzyce mogą ten krążek odpuścić. Jest tu ciasno i duszno.
Udostępnij

Post Author: Sławek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Potwierdź, że nie jesteś automatem: