NINE STONES CLOSE
One Eye On The Sunrise
2012





Nine Stones Close to mało znany angielski zespół progresywnego rocka, który działa i nagrywa w Holandii, tam bowiem osiedlił się jego założyciel – gitarzysta i kompozytor Adrian Jones. Jego solowy projekt (album St Lo) stopniowo ewoluował w kierunku stworzenia grupy o stałym składzie. Album Traces, pierwsze wspólne dzieło nowej formacji, zachwyciło miłośników grania spod znaku Camel czy Pink Floyd, bo też słuchając gitary Jonesa, można odnieść wrażenie, że gra Latimer albo Gilmour. Spójna i emocjonalna muzyka z Traces ma swoja kontynuację na kolejnym albumie Brytyjczyków, wydanym w 2012 roku One Eye On The Sunrise. Cieszy fakt, że zespół nie okazał się jednorazowym projektem, a drobne zmiany w składzie są czymś zupełnie naturalnym. Przynajmniej tak długo, dopóki pierwsze skrzypce gra Adrian Jones. Otrzymaliśmy więc godzinę pięknej, malowniczej, refleksyjnej i stonowanej muzyki, utrzymanej w klimacie Traces. Wprawdzie utworów jest dwa razy więcej, ale kilka nagrań to jedynie krótkie muzyczne pasaże, przekąski przed głównymi daniami. Rolę zupy pełni wielowątkowa, nieco „rozbrykana” melodycznie 12-minutowa kompozycja tytułowa. Danie główne to 10-minutowy The Weight, zbudowany według wzorca rozmarzony, wręcz senny utwór, który nabiera tempa i rozkręca się w środkowej partii, by znów wyciszyć emocje w samej końcówce. Rolę deseru przejął najdłuższy (ponad 13 minut) i najbardziej ostry na tym spokojnym albumie Frozen Moment, z 5-minutową solówką gitarową, która po prostu wymiata w finale. Pozostaje jeszcze uspokojenie emocji przy delikatnym Zachodzie słońca (The Sunset). Tak kończy się ten malowniczy album, a przecież nie wspomniałem o doskonałym utworze A Secret czy porywającym instrumentalu Janus, który powinien trwać znacznie dłużej niż 6 minut. To swoista kwintesencja stylu grupy, gdzie każdy z muzyków dostał szansę na wykazanie się. Zdecydowanie najlepszy utwór na płycie, która może nie jest nowatorska pod względem brzmienia, nie tworzy historii, ale cieszy uszy tych, którzy kochają Genesis czy Marillion z najlepszych lat. Dzisiaj mało tego typu dojrzałej artrockowej muzyki, dlatego każdą taką perełkę trzeba wyławiać i pielęgnować.