BLACK KEYS
El Camino
2012
El Camino, ostatnia płyta bluesrockowej formacji z Ohio, to jeden z moich cichych faworytów minionego roku. Płyta wprawdzie ukazała się w grudniu 2011, ale popularność zdobyła w roku 2012. The Black Keys to obecnie królowie garażowego grania. Alternatywny rock z bluesowymi naleciałościami, surowe gitary, mocne riffy, brudne brzmienie, charyzmatyczny wokalista, czego trzeba więcej? Dobrych kompozycji? Proszę bardzo. El Camino jest ich pełen, podobnie jak poprzedni, o rok starszy album Brothers (trzy nagrody Grammy). Nie chcę porównywać obu krążków, bo oba są świetne, ale bez wątpienia El Camino jest nieco łatwiejszy w odbiorze. Bez obawy, The Black Keys nie zaczęli grać do kotleta. Może nieco uprościli kompozycje, dodali kobiece chórki, ale to wszystko bez szkody dla jakości muzyki. Dan Auerbach i spółka, nawet jeśli brzmią trochę bardziej sterylnie niż na wcześniejszych krążkach, wyzbyli się wszelkich stylistycznych ograniczeń i w nowych piosenkach pokazali dużo więcej radości z grania. Zespół, który niedawno występował w małych klubach, jest na dobrej drodze, by zapełniać wielkie hale i stadiony. Może jeszcze nie teraz, bo dla młócących sieczkę rozgłośni radiowych to wciąż zbyt ambitna muzyka, ale już niedługo kto wie? Braku przebojowości El Camino nie można zarzucić. Już otwierający zestawienie Lonely Boy doskonale obrazuje to, czego można się dalej spodziewać. Zakorzenione głęboko w bluesie alternatywne granie połączone z southern rockiem (czy kogoś dziwi, że płytę nagrywano w Nashville?) daje energetyczną mieszankę. To świetna wizytówka tego albumu. Potem jest tak samo dobrze, a momentami nawet lepiej. Drugi singel Gold On The Ceiling równie udany, z kolei w Europie wydano na małej płytce piosenkę Dead And Gone. Właściwie tytuły nie mają tu większego znaczenia, bo płyta jest dość równa i trzyma poziom od początku do końca. Jeśli miałbym wyróżnić którąś z piosenek, to oprócz wymienionych wyżej mam jeszcze dwie faworytki: ostrą i transową Money Maker oraz najbardziej hitową Sister, której podkład przywodzi na myśl lata 80. i nieodmiennie kojarzy się z Billie Jean Michaela Jacksona. Zresztą podobnych odniesień do przeszłości jest na El Camino znacznie więcej, choćby Run Right Back przywodzi na myśl czasy glam rocka i T.Rex. Trudno znaleźć tu słabe kompozycje. To album perełka. Trochę bardziej „popowy” od poprzednich, trochę mniej „garażowy”, ale to nadal solidne, blues-rockowe rzemiosło, które wciąga słuchacza i za nic nie chce opuścić odtwarzacza.