PINK
The Truth About Love
2012
Pragnąc uchodzić za osobę obiektywną, nie powinno się oceniać czyjejkolwiek twórczości (muzyki, filmu, itp.) na zasadzie lubię/nie lubię. Ale przecież wiadomo, że gust zawsze wpływa na ocenę, zwłaszcza w kwestiach tak dyskusyjnych jak kultura. Nie ukrywam, że nigdy specjalnie nie lubiłem Pink (pisanej też P!nk), choć talentu i pomysłu na siebie nie można jej odmówić. Ale fakt, że ktoś potrafi śpiewać to jeszcze nie wszystko, nawet jeśli wśród swoich idoli wymienia Hendrixa, Joplin, Aerosmith, Guns N’Roses czy Green Day.
Pop-rockowe piosenki Pink po prostu nigdy do mnie nie trafiały, tym bardziej jej całe płyty. Utwierdził mnie w tym przekonaniu wydany dwa lata temu zestaw największych przebojów artystki. Posłuchałem próbując odnaleźć coś, co mi wcześniej umknęło. Nie znalazłem. Owszem, pojedyncze utwory tak, ale całość zdecydowanie nie. Sytuację diametralnie zmienił koncert z Australii w ramach Funhouse Tour, wydany w 2009 roku. Duży szacunek dla tej pani. Na płytach jest dość nijaka (ni to pop, ni to rock, melodie nudne i podobne), na koncercie zmienia się w wulkan energii, piosenki dostają rockowego czadu i brzmią zupełnie inaczej. Live in Australia to nie tylko znakomite widowisko, ale przede wszystkim drapieżny, rockowy image Pink, która śpiewa (i to nieźle) klasyki z repertuaru Led Zeppelin czy Queen.
Czy w tej sytuacji zelektryzowała mnie wiadomość o nowej płycie Alecii Beth Moore, znanej jako Pink? Absolutnie nie. Ale po raz pierwszy byłem nastawiony pozytywnie. Teraz, po kilku przesłuchaniach, mam dość mieszane uczucia. Bo z jednej strony jest całkiem nieźle, przebojowo, ale to przecież nic nowego. Z poprzedniej płyty Funhouse wydano aż 7 singli. Trochę na siłę, ale jednak. Przebojów Pink nigdy nie brakowało. Z drugiej jednak strony mamy na Truth About Love to samo, co na innych albumach. Ani kroku do przodu. Można oczywiście na to spojrzeć dwojako – albo ucieszyć się, że Pink pozostaje sobą, że urodzenie dziecka (2011) i nowe obowiązki wcale jej nie zmieniły, że nie goni na siłę za modą, itp.; albo zirytować się, że słuchamy ciągle tej samej płyty co kilka lat temu: te same patenty, żadnych świeżych pomysłów, zero zaskoczenia, czyli de facto muzyczna stagnacja. Wszystko jest więc względne. Dla mnie to mimo wszystko najlepsza płyta Pink, chociaż do doskonałości jej daleko. Na pewno nie zawiedzie fanów bo jest dobrze wyprodukowana, zaśpiewana z pasją, a dobrych melodii nie brakuje. Z dwóch singlowych numerów Blow Me (One Last Kiss) i Try, tylko ten ostatni jest wart wspomnienia. To chyba najlepsza piosenka na płycie, taka w klimacie starego U2. Poza nią warto wymienić rockowe How Come You’re Not Here (celowo przesterowane, garażowe brzmienie) i Slut Like You – murowany kandydat na kolejny singel i wielki hicior. To jest taka Pink, jaką widziałem na koncercie – zadziorna, umiejętnie łącząca rockowy czad z prostą, popową melodią. Jednak największym killerem ma szansę zostać numer Here Comes The Weekend. Nie tylko dlatego, że śpiewa tam Eminem, ale ponieważ to po prostu dobra, przebojowa piosenka. Szybka i dynamiczna. Reszta płyty jest właściwie nijaka. Ale te cztery kawałki wystarczą za całość. Na upartego można jeszcze wymienić True Love, zaśpiewany razem z inną mamą, Lily Allen (dość przeciętna piosenka z życiowym tekstem „you’re an asshole but I love you”) i tytułowy The Truth About Love, brzmiący jak żywcem przeniesiony z lat 60. Celowo nie analizuję tekstów, bo w muzyce pop nie są one zbyt istotne – a sam tytuł mówi, o czym jest płyta. Pink jest znana z ostrego i ciętego języka więc jej miłosne refleksje (bezpardonowa walka o partnera, obojętność, wygaśnięcie uczucia) są raczej gorzkie.
Kończę, bo niechcący rozpisałem się o płycie, która mnie specjalnie nie rajcuje. Ale na pewno warto jej posłuchać. Co do sukcesu komercyjnego to nie mam żadnych wątpliwości – jest na stałe przypisany do Pink.
Czy w tej sytuacji zelektryzowała mnie wiadomość o nowej płycie Alecii Beth Moore, znanej jako Pink? Absolutnie nie. Ale po raz pierwszy byłem nastawiony pozytywnie. Teraz, po kilku przesłuchaniach, mam dość mieszane uczucia. Bo z jednej strony jest całkiem nieźle, przebojowo, ale to przecież nic nowego. Z poprzedniej płyty Funhouse wydano aż 7 singli. Trochę na siłę, ale jednak. Przebojów Pink nigdy nie brakowało. Z drugiej jednak strony mamy na Truth About Love to samo, co na innych albumach. Ani kroku do przodu. Można oczywiście na to spojrzeć dwojako – albo ucieszyć się, że Pink pozostaje sobą, że urodzenie dziecka (2011) i nowe obowiązki wcale jej nie zmieniły, że nie goni na siłę za modą, itp.; albo zirytować się, że słuchamy ciągle tej samej płyty co kilka lat temu: te same patenty, żadnych świeżych pomysłów, zero zaskoczenia, czyli de facto muzyczna stagnacja. Wszystko jest więc względne. Dla mnie to mimo wszystko najlepsza płyta Pink, chociaż do doskonałości jej daleko. Na pewno nie zawiedzie fanów bo jest dobrze wyprodukowana, zaśpiewana z pasją, a dobrych melodii nie brakuje. Z dwóch singlowych numerów Blow Me (One Last Kiss) i Try, tylko ten ostatni jest wart wspomnienia. To chyba najlepsza piosenka na płycie, taka w klimacie starego U2. Poza nią warto wymienić rockowe How Come You’re Not Here (celowo przesterowane, garażowe brzmienie) i Slut Like You – murowany kandydat na kolejny singel i wielki hicior. To jest taka Pink, jaką widziałem na koncercie – zadziorna, umiejętnie łącząca rockowy czad z prostą, popową melodią. Jednak największym killerem ma szansę zostać numer Here Comes The Weekend. Nie tylko dlatego, że śpiewa tam Eminem, ale ponieważ to po prostu dobra, przebojowa piosenka. Szybka i dynamiczna. Reszta płyty jest właściwie nijaka. Ale te cztery kawałki wystarczą za całość. Na upartego można jeszcze wymienić True Love, zaśpiewany razem z inną mamą, Lily Allen (dość przeciętna piosenka z życiowym tekstem „you’re an asshole but I love you”) i tytułowy The Truth About Love, brzmiący jak żywcem przeniesiony z lat 60. Celowo nie analizuję tekstów, bo w muzyce pop nie są one zbyt istotne – a sam tytuł mówi, o czym jest płyta. Pink jest znana z ostrego i ciętego języka więc jej miłosne refleksje (bezpardonowa walka o partnera, obojętność, wygaśnięcie uczucia) są raczej gorzkie.
Kończę, bo niechcący rozpisałem się o płycie, która mnie specjalnie nie rajcuje. Ale na pewno warto jej posłuchać. Co do sukcesu komercyjnego to nie mam żadnych wątpliwości – jest na stałe przypisany do Pink.